Ostrożnie proponujmy osobom uciekającym przed wojną zwykłe aktywności, wyjścia do kina i spotkania - mówi Justyna Żukowska-Gołębiewska.

*Justyna Żukowska-Gołębiewska, psycholożka, psychoterapeutka, szkoli specjalistów pracujących z uchodźcami

Polacy skupili się na pomaganiu. Organizują uchodźcom dach nad głową i to, by mieli co jeść. Dają pracę. Ale też starają się, by Ukraińcy dobrze się u nas czuli i organizują spotkania integracyjne dla dzieci i dorosłych. Słusznie?
Minęły niespełna trzy tygodnie od wybuchu wojny w Ukrainie, a sygnały o organizowaniu spotkań integracyjnych pojawiły się ledwie kilka dni od przyjazdu pierwszych uchodźców do Polski. Tymczasem osoby uchodzące z Ukrainy mają trudne, ale różne doświadczenia. Jedni widzieli śmierć, również bliskich. Byli w centrum wybuchów. Inni słyszeli o tych wydarzeniach, ale ich bezpośrednio nie doznali. Wyjeżdżali jednak z kraju w poczuciu bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia. Wszystkim w pierwszej kolejności powinniśmy zabezpieczyć podstawowe potrzeby życiowe, czyli wyżywienie, ubranie, mieszkanie. Już sam fakt, że widzą nasze zaangażowanie sprawia, że zaczynają czuć się lepiej. To im pomaga. Natomiast ich stan psychiczny jest niewiadomy. Wszyscy uciekają w strachu. Ale jest pewna różnica, powtórzę, między tymi, którzy widzieli śmierć, a tymi, którzy o niej słyszeli. Jedni też są w Polsce po raz pierwszy, inni przyjeżdżali już do naszego kraju wcześniej, choćby do pracy. Jedni mają za sobą setki kilometrów, inni przyjechali z terenów przygranicznych. Inny jest też ich status materialny.
Tymczasem my mówimy „uchodźcy”, traktując te osoby jako jednorodną grupę?
Często popełniamy ten błąd. Ludzie mają różne mechanizmy adaptacyjne. Jedni radzą sobie naprawdę nieźle, jak na tak traumatyzujące doświadczenia, inni mimo zabezpieczenia podstawowych potrzeb nadal są w szoku. Kolejni przechodzą już do drugiej fazy przeżywania traumy, czyli poczucia ostrego zagrożenia. Bo chociaż obiektywnie są bezpieczni, to jednak zagrożona jest ich psychika. Dopiero wtedy zaczyna docierać do nich, co się naprawdę dzieje. W tych pierwszych dwóch fazach przeżywania kryzysu należy ostrożnie wychodzić do tych osób z propozycjami spotkań czy wyjść. Ludzie po przeżyciach potrzebują czasu.
Ile?
To też kwestia indywidualna, ale kilka tygodni to minimum. To jest czas, który pozwala im przeżyć silne emocje we własnym wąskim otoczeniu. Wśród bliskich, rodziny, innych uchodźców. Ich integracja powinna najpierw odbywać się na poziomie tego, co znają. Językowo, kulturowo. Tu pomóc mogą Ukraińcy mieszkający w Polsce od lat i znający ukraińskie oraz polskie realia. Ważna jest wspólnota języka.
A co z rodzinami, które przyjęły uchodźców pod swój dach?
One już zrobiły dużo. Ale gospodarze też muszą pamiętać o tym, by chcąc pomóc, nie oferować zbyt wiele. Relacja między gospodarzem a gośćmi z czasem będzie się różnie kształtować. Na początku jest wyrzut euforycznego wsparcia, ale także my musimy spytać siebie, na ile jesteśmy w stanie działać na wysokim C. Bo goście są u nas czasami dzień, dwa, ale to zwykle wizyta obliczona na tygodnie. W tych relacjach też mogą być kryzysy. Nie oczekujmy, że uchodźcy będą chcieli już w pierwszych dniach pójść do kina, na spacer do ludnego parku. Owszem, zazwyczaj nie będą potrafili odmówić, bo czują się w obowiązku odwdzięczać się w ten sposób polskim przyjaciołom. Jednak na wyjście i zmierzenie się z nową grupą obcych sobie ludzi przyjdzie czas. Kiedy? To znów indywidualna sprawa, warto pytać, czego potrzebują osoby, które gościmy. Nie odbierajmy im sprawczości i decyzyjności.
Jak możemy zaszkodzić, chcąc w końcu jak najlepiej?
Jeśli nie zbadamy środowiska, do którego zapraszamy Ukraińców - na ile faktycznie jest otwarte, taktowne, czy nie padną zbyt inwazyjne pytania - to osoby uchodzące mogą się czuć jak obiekty cyrkowe. Może się też okazać, że w miejscu, do którego chcemy wprowadzić naszych gości ukraińskich, obok rzeszy cudownych wolontariuszy, znajdzie się osoba, która ma inne zdanie. I kilkoma źle dobranymi słowami zaprzepaści nasz wysiłek, by goście czuli się dobrze. Zatrzymajmy się na chwilę przy tym, co faktycznie znaczy integracja? To sytuacja, w której obie strony widzą dla siebie korzyści z nowej relacji. Sam altruizm nie wystarczy. Z tego wypływa kolejne zagrożenie.
Jakie?
Że robimy to bez celu, bez określenia, co ma przynieść integracja i po czym poznamy, że zadziałała.
Szkoli pani teraz psychologów i terapeutów na prośbę Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Psychologów. Co pani im mówi?
Justyna Żukowska-Gołębiewska, psycholożka, psychoterapeutka, szkoli specjalistów pracujących z uchodźcami / Materiały prasowe
Że to cudowne, że mamy tak wielu wybitnych specjalistów w Polsce, którzy chcą pomóc, ale żeby się na chwilę zatrzymali i sprawdzili swoje zasoby, bo będziemy, i Polacy, i Ukraińcy, ich potrzebować przez kolejne kilka miesięcy, a nawet lat. Mamy w psychologii różne specjalizacje. O ile psychologia dziecięca, diagnoza psychologiczna, kliniczna to dziedziny rozwinięte, to psychotraumatologia, interwencja kryzysowa są wciąż rzadko wybieraną drogą. Tymczasem już w pandemii okazało się, że są wielkie potrzeby w tym kierunku. Teraz wojna jeszcze podniosła poziom lęku w społeczeństwie. Owszem, wszyscy jedziemy jeszcze na adrenalinie. Działamy na zasadzie, że trzeba się ratować - Ukraińcy, i trzeba pomagać - Polacy. Ale myślmy długoterminowo. Stąd potrzeba szkoleń, także szkolnych pedagogów, bo to do placówek oświatowych docierają teraz ukraińskie dzieci. I to oni będą musieli, obserwując dzieci, wyłapywać odroczone skutki traumy.
Czyli jak działać?
Tak jak z osobami po stracie, w żałobie. Powiedzenie im: widzę, że jesteś smutna, ale chcę cię pocieszyć, nieco rozbawić, chodźmy do kina albo do parku, nie zawsze przyniesie korzyść. Nasi goście, jak wspomniałam, zapewne skorzystają, by nas nie urazić. Jednak jedyne, co osiągamy, to odroczenie w czasie emocji, które w końcu będą musiały znaleźć swoje ujście. Co gorsza, nie pozwalamy tym osobom indywidualnie, w swoim rytmie, ich przeżyć. To samo dotyczy dzieci. Ukraińcy widzą, ile dla nich robimy, chcą jak najszybciej znaleźć pracę, usamodzielnić się. Dlatego coraz więcej osób zapisuje dzieci do polskich szkół. Ale dzieci też są w traumie, wiele zostawiło swoich ojców w kraju. Rozłąka na czas zajęć lekcyjnych z mamą czy babcią może być dla nich pogłębieniem kryzysu. Uważam, że dziś rodziców należy zaopatrzyć w wiedzę, że tym uczniom można zaproponować indywidualny tok nauczania czy nauczanie domowe w gronie ukraińskojęzycznych rówieśników. Szkoła to obce środowisko, nawet jeśli jest pełne ludzi dobrej woli. Istnieje ryzyko, że u dziecka posłanego tam za wcześnie zostanie spatologizowany proces przeżywania traumy. Wtedy najczęściej występują powikłania, na czele z zaburzeniami lękowymi. Psychika dziecka, które ucieka przed wojną, które widziało zrujnowane miasta, nie zawsze jest gotowa na nowy stresor - szkołę.
Ale trudno odmówić nam dobrych chęci?
Jestem pełna uznania dla nas, Polaków. Robimy najlepszą robotę na świecie! Natomiast niekiedy zbyt szybko próbujemy przywrócić tych ludzi do stanu sprzed wojny. Dajemy im dom, szkołę, pracę, proponujemy poranki filmowe dla dzieci, kursy szycia. Próbujemy odwrócić ich uwagę od najgorszych wspomnień. Jednak zapominamy, że wojna tam nadal trwa. I ci ludzie w każdej chwili mogą dostać informację z domu, że wydarzyła się tragedia. Wtedy zaczyna się proces retraumatyzacji, nad którym nie sposób zapanować bez fachowego wsparcia.
Rozmawiała Paulina Nowosielska