Śmierć bliskich i znajomych stała się teraz masowym doświadczeniem. Najwyższy więc czas, byśmy głośno powiedzieli, że chcemy upamiętnić zmarłych rodaków.

Z Lechem Nijakowskim rozmawia Emilia Świętochowska

Lech Nijakowski: socjolog i filozof, profesor UW. Autor m.in. książek „Świat po apokalipsie” i „Ludobójstwo. historia i socjologia ludzkiej destrukcyjności”

W zeszłym tygodniu liczba śmiertelnych ofiar pandemii w Polsce przekroczyła 100 tys. Pod względem nadwyżkowych zgonów jesteśmy w niechlubnej czołówce świata. W 2020 r. i 2021 r. zmarło w naszym kraju w sumie ponad milion osób, o ponad 182 tys. więcej niż w dwóch ostatnich latach przedpandemicznych. To tak, jakby z mapy zniknęło miasto wielkości Kielc. A mimo to w naszej debacie publicznej ten temat właściwie nie istnieje. Nie mówiąc już o oficjalnym upamiętnieniu zmarłych. Dlaczego?
Różne uzasadnienia można podawać. Myślę, że niektórzy boją się o tym mówić, bo musieliby jednocześnie przyznać się, że nie zrobili wszystkiego, aby chronić obywateli.
Ma pan na myśli polityków obozu rządzącego, wysokich urzędników państwowych?
Nie tylko. Wszyscy powinni o tym mówić - również opozycja, samorządy, organizacje pozarządowe. Śmierć bliskich, znajomych stała się w pandemii powszechnym, masowym doświadczeniem. Moim zdaniem najwyższy czas, byśmy głośno powiedzieli, że chcemy upamiętnić zmarłych rodaków. Ale niestety takich głosów nadal nie ma dziś zbyt wielu.
W ciągu dwóch lat umiera u Polsce ponad milion ludzi, a my przechodzimy nad tym do porządku dziennego? Nie wiem jak pana, ale mnie to zadziwia.
Mnie też. Ja bym nawet politycznie doradzał, by to zagospodarować. To idealny temat dla opozycji. Ktoś, kto zacząłby pierwszy mówić o konieczności upamiętnienia ofiar pandemii, mógłby to rozegrać, jak chce, narzucić swoją narrację. Ale nie chcemy rozmawiać o masowej śmierci, bo to rzecz, która wymaga bicia się we własne piersi - a nie w cudze, co bywa łatwe i wygodne w naszym kraju. Trzeba by powiedzieć jasno, że coś u nas szwankuje, wymaga inwestycji, naprawy. A to nie są proste rzeczy.
Czyli rodzaj syndromu wyparcia?
Tak. I powiem mocno: myślę, że to lekceważenie i pogarda dla ofiar pandemii. Łatwo nam przychodzi stawiać pomniki i tablice pamiątkowe żołnierzom, którzy przelewali krew za ojczyznę. Możemy to ładnie ubrać w heroiczną narrację, którą od wieków w Polsce reprodukujemy. Zresztą nawet opowieść rządzących o pandemii została zmilitaryzowana: jesteśmy na wojnie z wirusem, walczymy z nim, bronimy się przed nim itd. Ale jak ludzie masowo umierają w szpitalach, to mamy problem. Oni przecież nie polegli za ojczyznę. Oni po prostu zachorowali i zmarli. To taka przypadkowa, zwyczajna śmierć. Nie pasuje do romantycznego paradygmatu czy postromantycznego stereotypu, o którym pisała Maria Janion - tych różnych klisz, którymi się mniej lub bardziej nieświadomie posługujemy.
Ofiara ofierze nierówna?
W tym dyskursie publicznym tak jest. Możemy powtarzać, że wszyscy umrzemy i że wszyscy jesteśmy równi wobec śmierci, ale to gadanie pięknoduchów. Albo wykształciuchów. Wiadomo przecież, że pewne ofiary ładnie się upamiętnia, bo pasują w dyskursie publicznym do heroicznego stereotypu, a te, które się w nim nie mieszczą, są traktowane jako nieistotne, przypadkowe. To jest moim zdaniem generalnie problem polskiej pamięci zbiorowej: zmilitaryzowanie polityki historycznej. Śmierć cywili nie daje się łatwo w nią wpisać.
Nie zginęli w walce z wrogim państwem czy okrutnym systemem. W śmierci z powodu wirusa nie ma nic bohaterskiego ani honorowego.
Przelana krew za ojczyznę zawsze była w narracji o polskości wysoko w cenie. Serbski kulturoznawca Ivan Čolović dość prześmiewczo analizował swój rodzimy nacjonalizm, ale jego refleksje bardzo pasują również do Polski. W tej opowieści nowe pokolenia „prawdziwych” Polaków wyłaniają się z macicy narodowej, dzięki temu, że krew przelewana za ojczyznę zapładnia ziemię etniczną. Taka narracja może nas bawić, ale w pewnym sensie działa. Badacze zwracają też uwagę, że przegrane powstania uroczyście upamiętniamy, zaś te wygrane - niekoniecznie. Heroizujemy śmierć wojskowych i cywili, którzy zginęli w czasie Powstania Warszawskiego. W pamięci zbiorowej uznawane jest ono za wydarzenie fundamentalne, wymagające odpowiedniej celebracji. Natomiast opowieść o zwycięstwie nie jest w cenie. Trzecie powstanie śląskie czy powstanie wielkopolskie, które by dobrze pasowały do takiej narracji, nie mają podobnego miejsca w naszej pamięci zbiorowej. Najlepsze jest to, że można u nas znaleźć wiele schematów, które od XIX w. przez cały czas działają.
Na przykład jakie?
Gdy mówimy o ojczyźnie i wyobrażamy ją sobie jako kobietę, która jest zniewolona, ciemiężona. To przykład jednego z wielu toposów, który jest nieustannie żywy w dyskursie publicznym. Polski patriotyzm jest archaiczny, choć byli badacze, którzy proponowali inne koncepcje - np. historyk idei i filozof Andrzej Walicki mówił o patriotyzmie liberalnym, zaś Maria Janion apelowała o zupełnie inny, pozytywny nacjonalizm - taki, który doceniałby różnorodność. Żadna z tych idei się jednak u nas nie zakorzeniła. Dalej snujemy starą opowieść o daninie krwi. A moim zdaniem dziś trzeba zupełnie inaczej opowiadać o polskości.
Jak?
Od dawna obserwuję działalność mediów państwowych i jestem wstrząśnięty tym, jak bardzo tocząca się w nich debata jest lokalna, jak pomija kluczowe tematy współczesnego świata. Pandemia to tylko uwypukliła. Przyszłość nie jest dla nas jasna - nie chodzi mi nawet o geopolitykę i nasze miejsce na mapie Europy, lecz o katastrofę klimatyczną. Być może dla obecnych pokoleń nie okaże się ona tak bardzo dotkliwa, ale kolejne będą się zmagać z jej ciężkimi konsekwencjami. Stoimy przed problemem reorientacji polskiej tożsamości i narracji o narodzie. W ostatnich badaniach opinii publicznej artykułowane są poglądy, które dla wcześniejszych pokoleń były nie do pomyślenia.
Na przykład?
Weźmy brak akceptacji dla działalności polskiego Kościoła katolickiego. Jeszcze kilkanaście lat temu podobne głosy należały rzadkości. A teraz ci najmłodsi nie mają już oporów, by mówić głośno, że sprzeciwiają się temu, co robi Kościół. Co jest dowodem na to, że zachodzi głęboka, fundamentalna zmiana przekładająca się na opowieść o narodzie. Oczywiście to opowieść ery smartfonów, gdzie ważniejsze bywają memy niż wierszowane dzieła o ojczyźnie. No, ale jest faktem. I musimy sobie zdać z tego sprawę.
Ale tego nie robimy?
Wolimy trzymać się postromantycznych, heroicznych mitów. To dlatego nie potrafimy przepracować pandemicznych śmierci. Brakuje nam języka, żeby o nich rozmawiać. Gdy chodzi o poległych za ojczyznę na polu chwały, to mamy wdrukowane w świadomości narracje, które reprodukujemy. Uczymy się ich w szkole, wynosimy je z lektur. Celebrowanie bohaterów wojennych, powstańców przychodzi nam więc łatwo, bezrefleksyjnie. Co innego ofiary pandemii, których życia byliśmy świadkami. Niechęć do oficjalnego uczczenia tych osób pokazuje, że nie chcemy ubrać doświadczenia masowej śmierci w symboliczne ramy. Bo czym się zasłużyli ci zmarli, żeby ich upamiętniać? Takie jest dominujące myślenie.
A może rzecz właśnie w tym, że w tych pandemicznych śmierciach nie ma wyjątkowości - polskiej wyjątkowości? Nie mamy prawa oczekiwać, że świat się nad nami pochyli, pocieszy, doceni nasze cierpienie.
Tak, to oczywiście też. Stanęliśmy w obliczu tragedii uniwersalnej. Wszyscy umrzemy, wszyscy musimy się z tym zmierzyć, ale liczba zmarłych z powodu pandemii jest wstrząsająca i będzie rosła. Licznik się nie zatrzyma. Myślę, że w 2022 r. śmierć nas jeszcze niestety zaskoczy. Różne prognozy sugerują, że będzie ona masowa, straszna, spowoduje ogromne obciążenie szpitali. Dlatego tak ważne jest, by znaleźć i dać ludziom język pozwalający mówić o tych ofiarach - taki, który obiektywnie ujmie doświadczenie przedwczesnej śmierci wielu tysięcy ludzi. Powinno być to też punktem wyjścia do głębszej dyskusji o stanie systemu ochrony zdrowia i innych instytucji publicznych. Zwłaszcza że pandemiczne zgony są w dużej mierze winą państwa. Wprawdzie wiele osób, które umarły na koronawirusa, podjęło decyzję, by się nie szczepić, ale obowiązkiem urzędników i polityków było - i nadal jest - nakłaniać do tego ludzi, zachęcać ich do ratowania życia. Bo nic lepszego niż szczepionka nie mamy. Państwo polskie i jego elity nie stanęły na wysokości zadania. Nie chcemy jednak o tych trudnych tematach dyskutować, bo są niewygodne - ekonomicznie, społecznie, politycznie. Wolimy ciągle spierać się o mało istotne sprawy.
Może nie jest to tematem szerokiej debaty publicznej, bo choroba jest uznawana za sprawę prywatną? Radzenie sobie w czasie pandemii w ogromnej mierze zależy od indywidualnych zasobów, jakimi dysponujemy: rodziny, siatki znajomych, kontaktów w szpitalach, przychodniach. A skoro tak, to również śmierć na COVID-19 przynależy do sfery prywatnej.
O przebieg granicy między tym, co prywatne, a tym, co publiczne, toczy się nieustanna walka polityczna. To nie jest naturalna granica. Ona wciąż się zmienia. Śmierć w pandemii absolutnie nie jest sprawą czysto prywatną. Oczywiście wchodzą tu w grę również kwestie związane ze stylem życia - wiadomo, że do ciężkiego przebiegu COVID-19 i śmierci przyczyniają się m.in. otyłość i nadwaga, które wiążą się z chorobami serca czy cukrzycą. Ale w gruncie rzeczy są również kwestie dotyczące polityk publicznych. Tak samo jak czysto prywatna nie jest decyzja o niezaszczepieniu się. Ofiary pandemii to zatem w pewnym sensie również ofiary państwa.
Wiele krajów na świecie - Hiszpania, Szwecja, Indie czy RPA - organizowało oficjalne ceremonie ku czci ofiar pandemii lub ogłaszało żałobę narodową. Kolejne miasta upamiętniają zmarłych w przestrzeni publicznej, fundując pomniki, tablice czy instalacje artystyczne. We włoskim Bergamo utworzono Las Pamięci, który premier Mario Draghi nazwał „symbolem bólu całego narodu”. W Londynie naprzeciwko parlamentu namalowano mural poświęcony ofiarom wirusa. Włochy ustanowiły też 18 marca dniem pamięci ofiar COVID-19. Podobny gest rozważa Francja. U nas - cisza.
Pamiętajmy, że te pomniki, tablice, kamienie pamiątkowe to nie tylko elementy małej architektury w krajobrazie. Są wyrazem troski nas, żyjących, o zmarłych. To miejsca, gdzie można wspominać ofiary, pielgrzymować, odgrywać ceremonie żałobne. Jedni się tam pomodlą, inni oddadzą się refleksji. Potrzebujemy form zbiorowego pożegnania zmarłych, celebrowania ich śmierci. Niezależnie od tego, czy się zaszczepili, czy nie. Nie różnicuję ofiar. Wszyscy są równi wobec śmierci, zarówno ci, którzy zrobili wszystko, co można, by ratować swoje życie i chronić innych, jak i ci, co tego nie uczynili, często w imię teorii spiskowej czy ideologii. Nie musimy stawiać tradycyjnego pomnika - niech to będzie coś niestandardowego, np. park pamięci, jak we Włoszech. Myślę, że dla wielu ludzi jest to bardzo ważne.
Pod koniec ubiegłego roku do klasyfikacji zaburzeń psychicznych (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, DSM-5) - „biblii” diagnostycznej psychiatrów - dodano nawet nową pozycję: długotrwała żałoba (prolonged grief disorder).
Medykalizacja żałoby następuje od dawna. Sądzi się, że jeśli trwa ona zbyt długo, to źle, trzeba to leczyć, w domyśle - prochami. A żałoba po prostu musi trwać. Kiedyś w różnych kulturach był na nią przewidziany określony czas. Z kolei dzisiaj często oczekuje się, że osoba, która straciła kogoś bliskiego, natychmiast wróci do normalnego życia. Uważa się, że nie powinna męczyć innych opowieściami o śmierci albo zamieszczać na Facebooku smutnych postów.
Znowu wyparcie?
Tak. Freudowska psychoanaliza - choć jest to raczej filozofia kultury niż terapia czy nurt medyczny - ma rację, twierdząc, że jeśli żałoba zostanie wyparta, to prędzej czy później wróci - i to w formie jeszcze bardziej okrutnego cierpienia. Jako choroba, zaburzenie psychiczne. Ci, którzy nie przepracują żałoby, mogą próbować zagłuszyć głos sumienia narkotykami, alkoholem, agresją. Przez tysiąclecia opłakiwanie zmarłych było elementem wszystkich kultur. A teraz próbujemy ją wypchnąć poza główny nurt społeczeństwa. Pogrzeby jeszcze ujdą, byle nie były za długie i nie przesadzać z ceremoniałami. Najlepiej też, byśmy nie musieli oglądać zmarłych w trumnie. Problem śmierci jest w ogóle wyzwaniem dla krajów zamożnej Północy. Nie potrafimy o niej mówić, wypchnęliśmy ją z naszych domów do sterylnych sal szpitalnych i profesjonalnych zakładów pogrzebowych.
Dlaczego tak się stało?
Bo nas na to stać, bo przejmowanie się śmiercią jest obciążające. Dzisiaj ciało zmarłego zabiera firma i nie musimy go już nawet dotykać. Dawniej było to nie do pomyślenia. Kiedyś rodzina myła ciało zmarłego. Była to pewna ceremonia żałobna, forma pożegnania. Teraz jak ktoś to słyszy, to zaraz się krzywi, takie to nieestetyczne, niehigieniczne. Nastąpiła więc fundamentalna przemiana. Ale w miejsce starych rytuałów nie pojawiły się nowe. A one są potrzebne w sensie terapeutycznym. Jesteśmy istotami pełnymi emocji. To nie jest tak, że śmierć po nas spływa. Żałoba jest potrzebna, bo umożliwia konstruktywne przezwyciężenie cierpienia i bólu. Pozwala uporać się ze śmiercią i żyć dalej.