Największym problemem nie jest liczba lekarzy, ale czy chcą pracować tam, gdzie są najbardziej potrzebni. Pandemia to tylko podkreśliła.
Największym problemem nie jest liczba lekarzy, ale czy chcą pracować tam, gdzie są najbardziej potrzebni. Pandemia to tylko podkreśliła.
Pracowałem na oddziale covidowym przy kolejnych falach. Tylu śmierci w życiu nie widziałem - mówi Michał, kardiolog, który pracuje w dużym szpitalu w Warszawie. - I nie chodziło tylko o zwykłe umieranie, ale też nadzieję, która się w ludziach tliła. Przed uśpieniem do intubacji prosili nas, by schować im przy łóżku ładowarkę i telefon. Chcieli po odłączeniu od respiratora skontaktować się z rodziną - mówi. Część z nich po tę komórkę już nigdy nie sięgnęła.
Magdalena Flaga-Łuczkiewicz, która prowadzi poradnię zdrowia psychicznego dla lekarzy, mówi, że nie ma człowieka, którego nie poruszałyby takie sytuacje. - Proszę sobie wyobrazić, że lekarz pracuje od 30 lat, jest doświadczony, oswojony z tym, że czasem pacjenci umierają. Dotychczas na jego oddziale działo się to kilka razy w miesiącu, a w pandemii najpierw kilka razy w tygodniu, potem już co dzień. Choroba jest nieznana, nieprzewidywalna, pacjenci odchodzą, mimo że poprzedniego dnia czuli się lepiej. Nic nie można zrobić.
Niby nic - lekarz ma tylko potrzymać słuchawkę przy uchu pacjenta na czas rozmowy przed podłączeniem do respiratora. Wie, że może być ostatnia. - To potem zostaje z nim - mówi Flaga-Łuczkiewicz. Albo oddział dermatologiczny zmieniony z dnia na dzień w COVID-owy. I nagle nie ma znaczenia, jaką specjalizację wykonywałeś do tej pory - musisz leczyć tych ludzi, nawet jeśli nie czujesz się do tego przygotowany, i wypełniać karty zgonu, choć dotychczas robiłeś sporadycznie. Nikt cię nie pyta, jak się z tym czujesz, czy sobie radzisz.
- Widziałem w tym roku kolegów, starych chłopów z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, którzy płakali. Nie mogli znieść tego, co widzieli na oddziale. Tej bezradności. Wychodzili przed budynek, by dać upust emocjom - mówi Jerzy Friediger, chirurg i dyrektor szpitala im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.
Lekarka z 20-letnim stażem z dużego szpitala w stolicy: - Pandemia spowodowała, że na chwilę staliśmy się bohaterami. Ktoś dostrzegł, że to nie jest normalna praca. Co z tego, jeżeli teraz wszystko wróciło na stare tory, choć borykamy się z tym samym. Chorzy nadal umierają. W tym też na COVID-19.
Michał wspomina, że przeszło rok temu lekarzom bito prawo. I co? I nic. Pytany, czy jest zgorzkniały, odpowiada. - Nie, jestem zmęczony.
Z rozmów z lekarzami i dyrektorami szpitali wyłaniają się dwa obrazy. Z jednej strony rozżalenia i zmęczenia, pracy w trudnych warunkach, złego zarządzania. Z drugiej - patologicznego rynku pracy, w którym brak pracowników spowodował rozbicie klasycznych reguł popytu i podaży. Do tego rosnąca w siłę prywatna służba zdrowia bez regulacji - czyli taka, która wybiera najbardziej intratne procedury i płaci lekarzom tak, że nie opłaca im się iść do zwykłego, publicznego szpitala leczyć mniej intratnych pacjentów. A do tego pokoleniowa zmiana mentalności. Nasi rozmówcy mówią, że jesteśmy świadkami przemian, które pandemia przyspieszyła.
- Skończyły się czasy Judymów. Na początku człowiek zostawał po godzinach, bo nie potrafił odmówić przyjęcia kolejnego pacjenta - mówi Michał. Tyle że szefowie tego nie doceniali - młodzi muszą pańszczyznę odrobić, a że oni mieli na początku tak samo, to traktowali to jak normę. Michał przekonuje, że coraz mniej lekarzy godzi się na taki układ.
On jest po czwartym dyżurze weekendowym, przed kolejnymi. Normalnie powiedziałby „dość”, ale doszedł do kierowniczego stanowiska i wśród zadań ma też organizowanie obsady dyżurów. Co chwila słyszy, że komuś zdrowie nie dopisuje, ktoś ma małe dziecko. - Kto może, wymiksowuje się z tego obowiązku - dodaje. On jest więc w pracy w piątek do 16.00, a w sobotę rano stawia się na 24-godzinną szychtę. - Po takim maratonie nie zauważa się, kiedy mija niedziela.
Można zmienić szpital, np. pojechać do mniejszego miasta i mieć za godzinę nawet 180 zł brutto na kontrakcie w jednej z placówek w powiecie. - Ale wtedy nie mam żadnego zabezpieczenia. Złamię rękę, zachoruję, to zostaję z tym sam, nie zarabiam. Czyli jako przedstawiciel ochrony zdrowia zostaję bez socjalnej ochrony. Nie, dziękuję - ucina. Jest więc dalej w swoim szpitalu, nie idzie do prywatnych sieci, bo jak przekonuje, gdy człowiek chce się rozwijać, zostać musi. Tylko duże szpitale mają zaplecze sprzętowe, diagnostyczne. Tylko tam można się szkolić w koronarografii, w przezprzełykowym echu serca. Fakt, są tego koszty. W jego przypadku rodzina, a raczej jej brak.
Ale chodzi też o warunki pracy. - Wkładamy całą siłę w ratowanie pacjenta, spóźniamy się do domu, zostajemy po godzinach i... uff, udało się uratować człowieka po udarze. Jednak potem nie ma miejsca na rehabilitacji i efekty tej pracy znikają na naszych oczach. Dopada nas więc frustracja. Nie z powodu pieniędzy, ale tego, że absurd goni absurd. Wtedy też pojawia się chęć wyjazdu - mówi jeden z neurologów.
Magdalena Flaga-Łuczkiewicz potwierdza. Kiedy pracowała na oddziale psychiatrycznym w szpitalu, mówiono tam o efekcie drzwi obrotowych - pacjent wychodził, by niebawem pojawić się znowu. Bo choć udało się postawić chorego na nogi, to potem nikt już tego nie kontynuował. Nie było pomocy środowiskowej. I cały wysiłek szedł na marne. - Takie sytuacje działają demotywująco - podkreśla.
Mateusz Jermakow ma 32 lata. Jest w trakcie specjalizacji z interny. - Szpital w Leśnej Górze nie istnieje - ironizuje. - Przeczytałem niedawno o rozwiązaniu, jakie wprowadzono na OIOM-ie jednego z amerykańskich szpitali. Postanowiono tam realizować marzenia pacjentów, którzy byli na oddziale od miesięcy z niepewnymi rokowaniami. Ktoś chciał np. poczuć wiatr we włosach, słońce na twarzy, więc wywożono go choć na chwilę do szpitalnego ogrodu - opowiada. - Chociaż staramy się, by było inaczej, nasze relacje z pacjentami bywają zdawkowe, odhumanizowane, sprowadzone do medycznego minimum. Pewnie gdyby można było na chwilę usiąść, wziąć człowieka za rękę, byłoby łatwiej.
Każda rozmowa z lekarzem czy dyrektorem szpitala kończy się na jednym temacie. - Czy chodzi o pieniądze? I tak, i nie. Czy brakuje lekarzy? Znów: i tak, i nie - mówi Michał. - Mało jest ich w szpitalach powiatowych, w klinicznych bywa, że więcej jest rąk do pracy niż pacjentów - opowiada. Sensowne pieniądze trzeba okupić kolejnymi dyżurami. W efekcie lekarze uciekają do prywatnych przychodni i praktyk, gdzie można zarobić więcej i mieć wolne weekendy. - W szpitalach zostają ludzie przyzwyczajeni do trybu pracy na wykończenie lub ci, którzy jeszcze chcą judymować.
Jak człowiek jest młody, to jakoś ciągnie. Bo choć zmęczenie robi swoje, to miło jest potem zobaczyć wypłatę na koncie. - Przyzwyczajamy się do pewnego poziomu życia. Chcemy mieć i móc więcej. Ale czy to są kokosy? - uśmiecha się. Ma 35 lat, jest specjalistą. Na rękę dostaje 4750 zł. Dyżurami dorabia drugie tyle. - Tyle samo dostaje moja koleżanka, pracując na cztery piąte etatu w przychodni rodzinnej.
Widać też podział pokoleniowy. Młodzi nadal mówią, że pieniędzy nie mają wcale dużo, ale mają motywację: zacisną zęby, więcej zarobią potem.
Magda, rezydentka III roku kardiologii, chce zostać zabiegowcem, czyli wspiąć się na prestiżowy i finansowy szczyt w tej specjalizacji. Na razie ma 35 lat i bywa, że dobija 450 godz. roboczych w miesiącu. Niewiele mniej wyrabia jej chłopak, również lekarz. - Zarabiamy po ok. 4,5 tys. zł brutto. A grafik mamy tak ułożony, że potrafimy nie widzieć się przez tydzień - opowiada. Mówi, że nie ma wyboru. Za dużo już zainwestowała czasu i sił, by się teraz wycofać. - Muszę się wyszkolić, dopchać do stołu zabiegowego, a to proste nie jest - mówi. - Do godz. 15 pracuję w szpitalu jako wysoko wyspecjalizowana pielęgniarka, kleję historię choroby, segreguję. Czasem robię EKG, podłączam kroplówkę. Albo rozwiązuję socjalno-bytowe problemy pacjentów, których rodzina podrzuciła do szpitala i nie zgłasza się po odbiór. Jak przekonuje, nie może narzekać, bo po godz. 15, formalnie po godzinach pracy, zaczyna się uczyć medycyny. - Próbuję dostać się do stołu, bo manualne umiejętności trzeba wyćwiczyć - wyjaśnia.
I tu pojawia się problem. Normalnie w zabiegach uczestniczy dwóch lekarzy, dla bezpieczeństwa. To idealna okazja, by doświadczony operator przekazywał wiedzę młodszym, ale gros tych pierwszych jest na kontrakcie - płaci się im od zabiegu. Sami zrobią go w godzinę. Gdyby chcieli opisywać i pokazywać, co i jak, zajęłoby im to drugie tyle. Nie każdy więc chce. - Ja mam swojego mistrza i koledzy z innych szpitali nazywają mnie farciarą, bo sami mogą co najwyżej potrzymać haki.
To jedna z patologii systemu. - Jestem dla szpitala darmowym pracownikiem, za mnie płaci minister. Szpital może mieć nieograniczoną liczbą rezydentów. Tak tworzy się relacja feudalna, w której karą za bunt jest brak możliwości praktycznych szkoleń - podkreśla. - A potem na egzaminach kończących specjalizację wypełniam testy. Nikt nie sprawdza, czy potrafię odpowiednio przyłożyć głowicę, wykonując echo, czy zacewnikować bez zrobienia krzywdy. - Powtarza sobie: - Doczekam momentu, jak skończę specjalizację i będę wychodziła do domu za dnia. Liczę, że moje zarobki wzrosną kilkukrotnie. Tylko dlatego godzę się teraz na te wyrzeczenia - podkreśla.
Mateusz Jermakow też odlicza: za dwa miesiące kończy specjalizację. I ma mocne postanowienie, by do końca tego roku ograniczyć czas spędzany w pracy. Pieniądze są ważne, ale nie można bazować tylko na tym, że doba jest długa. Na razie kończy pracę na oddziale o godz. 15. W prywatnej przychodni jest w godz. 16-20. Wraca do domu, odsypia. A jak ma dyżur (bywa, że pięć razy w miesiącu), to nie zmruży oka przez ponad dobę. - Redukcja stresu, higiena snu. Powtarzamy pacjentom, że to najlepsza prewencja udarów, zawałów, a sami udajemy, że jesteśmy z żelaza.
Zaprasza na szpitalny oddział każdego, kto uważa, że lekarze to tylko narzekać potrafią. - Nie symulujemy pracy, obciążenia, odpowiedzialności. Owszem, wiedzieliśmy, na co się piszemy, ale nie najemy się misją - zastrzega. Widzi, że coraz mniej kolegów po fachu chce dalej się szarpać. Jedni zmieniają branżę, idąc na przedstawicieli medycznych, inni wyjeżdżają za granicę albo wybierają znacznie spokojniejszy etat w przychodni. - Do mnie dotarło to, czego uczyłem się na podstawach medycyny ratunkowej: w stanie katastrofy, wypadku, zadbaj najpierw o swoje bezpieczeństwo, by móc skutecznie ratować innych.
On widzi siebie tylko na szpitalnym oddziale. Również przez takie zdarzenia: noc, mija kolejna godzina na dyżurze. Przywożą z miasta pacjenta po zatrzymaniu krążenia, z zawałem. Reanimował go przez pół godziny i nawet chciał się poddać, ale coś mu podpowiadało, że jeszcze minuta, dwie. W końcu mężczyzna zaskoczył. Potem pojawiła się obawa, czy inne organy podejmą pracę, czy nie doszło do niedotleniania mózgu. Przez miesiąc był w szpitalu, ale ostatecznie wyszedł do domu na własnych nogach. - Takie przypadki uskrzydlają. Ale w naszych realiach jest tak, że zaraz musi wydarzyć się coś, co te skrzydła podetnie. Zwykle to nota z administracji, że nie rozliczyłem właściwie pacjenta, brakuje pieczątki w dokumentacji, papiery są ułożone w złej kolejności. I zamieniam się w sekretarkę.
To perspektywa lekarzy, dyrektorzy mają inną. A jeszcze wiele zależy, czy sami są lekarzami.
Jerzy Friediger, chirurg i dyrektor szpitala im. Stefana Żeromskiego w Krakowie, przywołuje „Ludzi bezdomnych”. - Tomasz Judym ostatecznie poświęcił życie osobiste, by pomagać potrzebującym, ale nikt nigdy nie kazał mu pracować za darmo, wbrew sobie i ponad jego siły. Tym bardziej dziś nie powinno się tego wymagać - ocenia. Jest za „odjudymowieniem”, odejściem od wizji lekarza tylko dla idei. - Rozumiem młodych, którzy nie chcą tak, jak my. Utrzymywać system i siebie w nim, biorąc kilkanaście dyżurów w miesiącu. Gdy zaczynałem 1 stycznia 1974 r., to było normą. Wmawiano nam, że dla dobra ogółu trzeba ten system nieustannie reanimować.
Mówi, że medycyna to choroba, a on jest ciężkim przypadkiem. Odebrała mu część życia prywatnego. - Choć pewnie syn miałby tu więcej do powiedzenia. Ja zawsze starałem się mieć satysfakcję zawodową, utrzymać rodzinę, i to było dla mnie ważne, o ile nie najważniejsze - opowiada.
A dziś? Niby jest lepiej, bo medycyna poszła do przodu, ludzie mogą się kształcić, jeździć po świecie. Mimo to system dalej się wypacza. - Przy aktualnym finansowaniu szpitala nie jestem w stanie zapłacić zespołowi tyle, ile powinienem. Mamy system budżetowy, dostajemy ryczałt, w ryczałcie nie ma nadwykonań. Szpitale pozasieciowe spokojnie wykonują w dowolnej ilości opłacalne procedury, my w ramach ryczałtu przyjmujemy najciężej chorych, ostre przypadki, których leczenie na ogół jest dużo droższe. Na internę np. dostajemy z NFZ tyle, że nie ma szans, by się zbilansowała. Tak, wiem, przyjęło się mówić, że lekarze zawsze będą narzekać, a ochrona zdrowia zje każde pieniądze. Ale do bezpiecznego funkcjonowania brakuje dziś 15-20 proc. tego, co otrzymujemy ze środków publicznych. Te niedobory łata się ludźmi, apelując do poczucia misji.
- Ostatnio przyszedł do mnie lekarz, młody chłopak tuż po specjalizacji. I wie pani, czego zażądał? - pyta dyrektor średniej wielkości powiatowego szpitala w środkowej Polsce. Pracy od 7 do 15 i trzech dyżurów w miesiącu. A za to 12 tys. zł na rękę. Dla szpitala to ze wszystkim kosztami 25 tys. zł. - Wiem, wiem, teoretycznie tyle lekarz powinien pracować, ale nie stać mnie na to - mówi. Dla niego wyraźna jest cezura pokoleniowa. Młodzi są według niego roszczeniowi. Albo jak sami mówią, to jest praca i nie będą się dla niej zarzynać. Kłopot w tym, że oni mogą sobie pozwolić, a on jako dyrektor szpitala już nie. I nawet nie dlatego, że lekarzy nie ma, tylko z powodu spirali zarobkowej, która jego zdaniem doprowadziła do patologii. Od dwóch lat szukał lekarzy na pediatrię, ale nie stać go na dodatkowe 50 tys. zł miesięcznie. A pediatrzy tyle żądają, bo w przychodni mogą dostać 100-150 zł za godzinę. Drugi przykład: powinien mieć kilkunastu anestezjologów. Tak, by jeden był na porodówce, do cesarskich cięć, drugi na intensywnej terapii, kolejni na operacjach i do konsultacji. No i żeby pracowali w miarę normalnie. Ma połowę składu. Efekt? Cała operatywa jest ustalona pod dostępność anestezjologa, który biega od oddziału do oddziału. Cesarka, operacja, konsultacja, intensywna terapia i tak w kółko. Po godz. 15 zostaje tylko dwóch. Jeden musi być na OIOM-ie, a drugi biega. Więc wszystko staje, choć nikt nie zakazuje robić zabiegów po południu. - Modlę się tylko, żeby w okolicy nie było jakiegoś dużego wypadku, bo więcej niż jednego, dwóch przypadków naraz nie obsłużę - mówi dyrektor. Na szczęście dogadał się z karetkami i już wiedzą, żeby więcej niż jednego na nagłą operację do niego nie przywozić.
Gdzie szukać lekarzy? Ogłoszenia już nie działają.
- Jest taki bazarek na Facebooku. Tam to działa najlepiej, ale i tak nie zawsze pomaga - mówi nasz rozmówca. Konstrukcje dyżurowo-kadrowe są tak kruche, że każdy nieprzewidziany wypadek może je zburzyć. Nasz rozmówca boi się też tego, co będzie za kilka lat. U niego większość kadry jest w wieku okołoemerytalnym. Jak odejdą, to będzie musiał zatrudnić dwa razy więcej lekarzy, bo starsi pracują za kilku. Ponadto nie będzie już miał na to pieniędzy. Albo nie znajdzie chętnych, bo jeśli nic się nie zmieni, to za kilka lat nikomu nie będzie się chciało pracować w szpitalach. On sam ma w rodzinie kilku anestezjologów. O pokolenie młodsi. Pracują kilka dni w tygodniu, czasem wystarczy, że kilka weekendów podyżurują lub pójdą do prywatnej placówki i mają 20 tys. zł w kieszeni. - Co by ich miało skusić, żeby dyżurowali od rana do nocy przy ciężkich przypadkach? - pyta retorycznie.
Z drugiej strony ma 50-letniego anestezjologa, któremu ostatnio wypłacił za miesiąc ok. 40 tys. 240 godz. pracy plus dodatki covidowe - tylko u niego w szpitalu. To, że lekarze kursują między placówkami, wie każdy. On woli nie wnikać, bo jeszcze musiałby zastosować jakieś ograniczenia, a nie chce stracić pracownika. - Ale jak ktoś wychodzi o 7.30 zamiast o 8, to wiadomo, że pędzi do innej pracy. Co robię? Przymykam oko - tłumaczy. Raz mu się zdarzyło odesłać pracownika do domu. - Cedził słowa. Wyglądał jak pijany, ale nie był, tylko nie spał przez kilka dni. Niektórzy robią kilkunastominutowe drzemki, a potem dalej do pacjentów - opowiada nasz rozmówca.
Dlaczego tak pracują? Jak mówi Magdalena Flaga-Łuczkiewicz, nie ma jednej odpowiedzi. Czasem, bo już tak wyszło i trudno się z tego wyplątać, czasem z powodów finansowych, czasem bo widzą, że naprawdę nie ma kogo innego i jak nie przyjdą, zostawią kolegów i pacjentów. Czy z tym zgłaszają się po pomoc? - Zgłaszają się, gdy nie mogą spać albo nie mają już siły żyć - mówi psychiatra.
Dyrektor jednego ze szpitali powiatowych opowiada, że miał takie małżeństwo. Pracowali od świtu do nocy, dzieci przychodziły do szpitala, żeby odrabiać lekcje. - Nie wiem, po co tak harowali. Nie mieli żadnych kredytów, nie wydawali na ubrania ani na wakacje, bo nie mieli czasu jeździć - dodaje. U młodych przeważa według niego postawa „jak już zarabiam, to po coś”. - „Muszę mieć czas, żeby wyjechać na Karaiby”. Może jestem złośliwy i wzmacniam stereotypy, ale przemawia przeze mnie żal. Serio uważam, że coś poszło nie tak, jeśli chodzi o zarobki. Rynek jest tak ustawiony, że można żądać niemal każdej kwoty - dodaje.
Właśnie przyszły do niego związki zawodowe. Zażądały, by pensja podstawowa (według ministerialnego cennika 6 769 zł brutto dla lekarza specjalisty, a od tego wylicza się dodatki) wynosiła ok. 9 tys. To daje rocznie dodatkowych 10 mln zł, które musiałby wysupłać. Jedna dziesiąta kontraktu z NFZ. Nie zgodzi się. Niektórzy odejdą, więc straci część kontraktu. Kiedy słyszy, że lekarzom nie chodzi o pieniądze, nie wierzy. To jeden z przykładów: prosi, żeby pomagali sobie nawzajem i żeby czasem ktoś przyszedł na konsultację do ciężkich przypadków, na co padają argumenty, że nie mogą zostawić chorych u siebie na oddziale albo są przemęczeni. Jak zaproponował dodatkową pracę, płatną osobno - nagle las rąk. Tych przemęczonych.
Michał, kardiolog, mówi, że lekarze dawno nie mówili jednym głosem. Nazywa to skutkiem ubocznym istniejącego systemu. - Siedzieliśmy niedawno w pokoju lekarskim w osiem osób i ktoś rzucił pytanie o poparcie dla postulatów protestujących medyków. Inaczej patrzył na to rezydent, inaczej człowiek na kontrakcie. Jeszcze inaczej kolega na emeryturze, pracujący na zleceniu czy z własną działalnością gospodarczą - wylicza. Jego zdaniem dlatego nie ma dziś szerokiego poparcia dla białego miasteczka 2.0. - Inaczej jest z ludźmi tuż po studiach. Jego zdaniem są nieziemsko pretensjonalni, ale dzięki temu inni zaczynają dostrzegać absurdy, np. biurokrację i system kształcenia specjalistów. To ostatnie odbywa się głównie na papierze - podkreśla. I daje przykład koleżanki, która w kraju genialnie robiła echa serca. Zachęcona propozycją pracy z Anglii pojechała tam robić karierę. I tak było do czasu, gdy jej pracodawca powiedział, że od następnego tygodnia będzie też zajmowała się cewnikowaniem serca. Problem w tym, że miała tę umiejętność tylko w dokumentacji - i zero praktyki podczas rezydentury. Bo jej nie dopuszczali do praktyk.
Doktor Michał Bulsa, 32 lata, ginekolog położnik, uprawnienia specjalizacyjne odebrał w marcu. Mówi o luce pokoleniowej. - Mamy dużo ludzi wchodzących do zawodu i wielu emerytów. A osób w sile wieku, które mogłyby dzielić się doświadczeniem z młodszymi, stosunkowo mało. Lata ograniczeń w naborach na studia medyczne i specjalizacje odbijają się dziś na szpitalnictwie - ocenia.
Jego zdaniem w ostatnich latach zaszła w lekarzach mentalna zmiana - przestało im się chcieć reanimować trupa, czyli wchodzić w role organizatorów systemu ochrony zdrowia. - Oczywiście, że pacjent na tym cierpi, bo lekarz jest mniej dostępny lub dostępny za pieniądze, w komercji. Ale, uwaga, my też mamy rodziny. I nie uśmiecha nam być wypalonym 40-latkiem, któremu pół życia przeleciało przez palce.
Jest synem lekarzy. Z wczesnego dzieciństwa ojca niespecjalnie pamięta, bo ten brał dyżur za dyżurem. Nie z zachłanności, ale żeby mieć kurę do rosołu. - To nie jest metafora - zaznacza. Po tym wszedł system kontraktowy z możliwością większych pieniędzy. Wraz z nim pojawiła się obawa, by nie przekazywać swojej wiedzy innym, bo jak pojawi się zdolny uczeń, to wygryzie mistrza. Dlatego rezydenci mówią dziś o szczęściu, gdy uda im się znaleźć specjalistę, który chce ich uczyć. Tylko czy na szczęściu powinno się to opierać?
- Taka opowiastka. Będzie sarkastyczna - mówi prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, specjalista chirurgii ogólnej i onkologicznej. W zawodzie od 1978 r. - Załóżmy, że system ochrony zdrowia jest jak klub piłkarski. A ponieważ z ministrem zdrowia jesteśmy fanami piłki nożnej, choć innych klubów, to porównanie jest trafne. Właściciel klubu zatrudnia sztab trenerski, by drużyna pięła się w tabeli. Rządzący, analogicznie, delegują do resortu zdrowia ludzi, by dbali o system. Gdy klub nie przynosi wyników, właściciel nie zwalnia piłkarzy, tylko trenera. Podobnie w zdrowiu: gra nie idzie o to, by wyrzucić lekarzy, ale tak nimi kierować, stworzyć warunki pracy, by szli po mistrzostwo. No i jeszcze w obu przypadkach - by robić dobry PR. Tymczasem na przestrzeni lat był pomysł wysłania nas w kamasze, wysyłano do pracy za granicą okrzykami z ław sejmowych „niech jadą”. A w trakcie walki z pandemią słyszeliśmy od rządzących, że się nie angażujemy, nie chcemy wykonywać obowiązków. Albo, i to już z samego resortu zdrowia, że poprzez swoją nonszalancję zakażamy pacjentów - mówi prof. Matyja. I przekonuje, że po lekarzach takie słowa nie spływają obojętnie. Bo podważają do nich zaufanie, które jest podstawą relacji lekarz-pacjent. - W efekcie zamiast medycyny opartej na najnowszych osiągnięciach, w strachu przed prokuratorem, zaczynamy uprawiać medycynę asekuracyjną.
Lekarze mówią, że przed pandemią system publicznej ochrony zdrowia też niedomagał. Ale trwali w nim. Jedni w oczekiwaniu na zmianę, inni przez zasiedzenie. Jedni z wiary w to, że uda im się go od środka zmienić, inni z braku wiary, że odnajdą się poza nim. Półtora roku w pandemii pozwoliło wielu dojrzeć do decyzji, że pora się zbierać. - Dlatego trzeba się zmierzyć z problemem lekarzy uciekających od wykonywania procedur wysokiego ryzyka do prywatnego sektora. Nie chodzi tylko o to, ilu mamy lekarzy, ale czy chcą pracować tam, gdzie faktycznie są potrzebni - ucina Michał Bulsa. I to może okazać się największym wyzwaniem.
Reklama
Reklama