Jako lekarze wiemy, co robić, ale często z absurdalnych powodów nie możemy. Koledzy, którzy przechodzą do poradni albo prywatnej praktyki, nie muszą się tym martwić. A w dodatku jak chcą, to i tak mogą dyżurować w szpitalu. I to oni dyktują wtedy warunki

Z Jarosławem Sławkiem rozmawia Klara Klinger
fot. mat. prasowe
Jarosław Sławek profesor nauk medycznych, Gdański Uniwersytet Medyczny, Oddział Neurologii i Oddział Udarowy, Szpital św. Wojciecha w Gdańsku
Lekarze zarabiają za mało?
Źle postawione pytanie. Owszem, pracujemy za dużo, także po to, by zarobić. Ale nie jest to główny problem. Największym jest brak logiki na podstawowym poziomie. Na każdym kroku natykamy się na paragraf 22.
Dwa lata temu mówił mi pan, że wydajemy kilkadziesiąt tysięcy złotych na wszczepianie rozrusznika u chorych na parkinsona, a potem je tracimy, bo nie ma kilkuset złotych na zapłacenie komuś, kto ten rozrusznik ustawi.
I nic się nie zmieniło. Z tą tylko różnicą, że problem nie trwa od dwóch lat, lecz od ponad sześciu lat, od kiedy ogłosiliśmy, że ta innowacyjna terapia dla chorych jest dostępna.
To jest sukces czy nie?
Jest tak: NFZ refunduje szpitalowi zabieg, podczas którego stymulator zostaje wszczepiony do mózgu, lecz za kwalifikację do zabiegu, ustawienie rozrusznika, a także za późniejszą opiekę neurologiczną – już nie. Sprawa jest absurdalna również dlatego, że kryteria dają dużą wolność w zapisach na taki zabieg. Przeprowadzają je neurochirurdzy, którzy nie leczą na co dzień choroby Parkinsona, ale umieją wszczepiać stymulatory. Potem wypuszczają takiego chorego, niech sobie radzi. A rozrusznik trzeba po kilku tygodniach włączyć i odpowiednio zaprogramować. No, może przesadziłem – ale po to, aby pokazać problem. Nie wszyscy tak robią.
To kto się opiekuje pacjentem?
Kwalifikacja chorego do zabiegu leży w kompetencjach neurologa, podobnie jak włączenie i ustawienie parametrów stymulatora i odpowiednie dobranie leków. Do mnie trafił kiedyś pacjent z innego miasta po trzech miesiącach od operacji, bez włączonego rozrusznika. Myślał, że działa. Zadziwiające jest też dla mnie to, że płatnik – MZ, NFZ – płaci za tę procedurę kilkadziesiąt tysięcy złotych, ale nie interesuje go, kto kwalifikuje chorych do zabiegu, jak to robi, co się dzieje z pacjentem po operacji. Początkowo sposób rozliczania z funduszem powodował, że szpitalom nie opłacało się zakładać stymulatora przy jednym zabiegu. NFZ nie płacił za wywiercenie dwu otworów – stymulator jest jednokanałowy, zakłada się dwa. Szpital, by zabieg mu się zwrócił, powinien więc wywiercić jeden, a po trzech tygodniach zaprosić pacjenta ponownie na stół.
Jeżeli neurolodzy opiekują się takimi chorymi, to dlaczego nie mogą ustawić rozrusznika?
Z przyjemnością będę to robił. Przed i po zabiegu wymaga to położenia chorego na dwa dni do szpitala. Ale ta procedura nie ma swojej ceny ani numeru katalogowego, a poniesione koszty nie są zwracane adekwatnie do wykonanych badań. U siebie w szpitalu potrzebuję do tego co najmniej dwójki przeszkolonych osób. Jeśli nie ma finansowania, to kadra zarządzająca placówką słusznie pyta: po co my to robimy? Po co zajmujemy się blisko 200 pacjentami ze stymulatorem, których z każdym rokiem nam przybywa? Jak pokryć koszty pracy dodatkowych dwóch osób, które tych chorych obsługują? Takie podejście nie uwzględnia interesów pacjenta, jego centralnej roli w systemie. Pokazuje za to, jak bezdusznie ten system działa. Powinniśmy pieniądze wydawać racjonalnie, czyli właściwe leczenie dla właściwego pacjenta, a nie marnotrawić je na nietrafione zabiegi czy decyzje terapeutyczne. Kwestia rozruszników nie jest niczym nowym, system ma już opracowane procedury. Kardiolodzy za programowanie rozruszników otrzymują kilkaset złotych i ponad sto złotych za wizyty kontrolne. Dlaczego w przypadku naszych chorych to nie działa? Główny problem polega na tym, że efekty tak dobrego leczenia – bo jego wprowadzenie było sukcesem – się marnują. Ale to tylko jeden z wielu przykładów.
A inne?
Pierwszy z brzegu: przychodzi do mnie pacjent z pompą baklofenową w leczeniu spastyczności, żebym uzupełnił mu leki. Tyle że ja nie mogę tego zrobić.
Nie umie pan?
To prosta sprawa, zajmuje ok. 20 minut. Problem polega na tym, że naprawdę nie mogę. Ktoś, kto przygotowywał przepisy, przyporządkował do tej czynności tylko neurochirurgów. Tymczasem oni zakładają pompę, ale potem – podobnie jak stymulatorem w chorobie Parkinsona – nie powinni się nią zajmować. Mają na głowie zabiegi, a nie wymianę leków u chorych, którzy są pod opieką innego lekarza. My moglibyśmy to robić, odciążyć neurochirurgów, udrożniłoby to też ścieżki do leczenia spastyczności pompą baklofenową ciężko chorych po urazach rdzenia i mózgu, z SM czy mózgowym porażeniem dziecięcym. Marnujemy czas, pieniądze. A potem pacjenci mają do nas pretensje, że to takie skomplikowane. Że nie wiedzą, gdzie z takim problemem się udać, kto im może pomóc. Zresztą często te pretensje są słuszne. Właśnie odpisuję na skargę pacjenta, który w ramach programu lekowego miał dostawać leki co cztery tygodnie, a ma co siedem.
To dlaczego nie dostaje?
Bo nie mam miejsca na oddziale.
Do podania leków trzeba przyjąć na oddział?
Ale pyta pani o stronę medyczną czy o wytyczne NFZ?
A to nie jest spójne?
Od strony medycznej nie ma żadnych przeszkód, by chory przyjechał i dostał rano wlew, a potem poczekał do 14.00, by być pewnym, że nic się złego nie dzieje. Na wieczór byłby w domu. Czyli klasyczne przyjęcie w trybie jednodniowym. Ale nie mogę tego zrobić, bo NFZ odda nam pieniądze, tylko jeżeli chorego położę do łóżka, którego nie mam. Koszt preparatu to 10 tys. zł. To po co mnożyć koszty przez dodatkowe opłaty za dobę hotelową (300–500 zł – jak w Hiltonie). Więc czekam – a chory ze mną – aż się zwolnią łóżka. Co więcej, łóżka zajęte są przez pacjentów, którzy wcale nie muszą leżeć w szpitalu. To znaczy z punktu widzenia medycznego nie muszą.
Jak to?!
Jak dobrze się zorganizuję, zrobię szybko badania, to wielu z tych pacjentów mógłbym wypisać po trzech, czterech dniach. Na przykład niektórych chorych po udarze mózgu. Ale nie robię tego, bo NFZ ma zapisany standard, że opieka nad chorym po udarze to osiem dni, z bólem głowy – trzy dni, z guzem mózgu – kolejne trzy dni i tak dalej. I jak dni jest mniej, to wycena jest diametralnie mniejsza. Na przykład: przy udarze za trzy dni dostaniemy nieco ponad 70 punktów, a za osiem – 162 punkty. Aby więc otrzymać zwrot za badania, trzymamy pacjentów bez potrzeby. Ponadto płatnik nie zapłaci nam, jeżeli nie wykonam pakietu badań: USG, badań kardiologicznych etc. Efekt jest taki, że dziewięćdziesięcioparolatkowi robię badania – w dodatku na niektóre muszę czekać – często zupełnie niepotrzebnie. Nawet wtedy, kiedy bez tych badań wiemy, jaka jest przyczyna udaru. Żebym był dobrze zrozumiany i nie obrazili się na mnie starsi chorzy: nie chodzi o to, że oni nie wymagają badań.
A o co?
O to, że wiele schorzeń jest już u takich osób niejako zdefiniowanych. Nie potrzeba im robić np. echokardiografii bez szczególnego wskazania, tylko dlatego, że jest ona na liście koniecznych badań do rozliczenia z NFZ. Tylko po to, by móc wpisać je w rubryczkę, która pozwoli na pełną refundację od płatnika. A pacjent leży w szpitalu narażony na zakażenia, upadki, stres. To nonsens. Zawsze mnie trapi w takiej sytuacji pytanie: dlaczego system nie ufa wiedzy lekarza i jego dobrej woli pomocy choremu? Dlaczego on nie może zdecydować, ile i jakich badań potrzebuje konkretny pacjent? Ale jestem między młotem a kowadłem: między patrzeniem medycznym a ekonomicznym, o którym wiem, że jest źle skonstruowane. Efekt jest również taki, że właśnie się zaczyna weekend, a ja nie mam ani jednego wolnego łóżka, za to czterech chorych na oddziale ratunkowym od wczoraj oczekuje na przyjęcie. A co zrobić z chorymi z tzw. kolejki? Gdzie i kiedy ich przyjąć?
Jacy to chorzy?
Jeden ma udar mózgu, drugi jest z niewydolnością oddechową w przebiegu miastenii do diagnostyki, trzeci z niedowładem kończyn dolnych.
I co z nimi będzie?
Nie wiem. Wiem, że wymagają pilnej pomocy. A z drugiej strony mam mnóstwo chorych, którzy nie powinni tu być – i tak są już dłużej, niż zaleca standard NFZ, ale nie wiadomo, dokąd mają pójść. Wiele osób, które nie mają rodziny, powinno być przekazanych do zakładu opiekuńczo-leczniczego, hospicjum. W każdym razie nie powinny zajmować „drogiego” łóżka szpitalnego.
Czas oczekiwania jest długi i dlatego zostają u was?
To też. Ale nie tylko. Tym powinien się zajmować pracownik socjalny – to on dzwoni, szuka miejsca, robi wywiad rodzinny, środowiskowy itd. U mnie w szpitalu na 600 łóżek jest jeden pracownik socjalny. A to i tak dobrze, bo znam szpital, gdzie podobno jedna osoba przychodzi na dwie godziny dziennie. I to nie dlatego, że nie ma takich pracowników, tylko dlatego, że szpitala nie stać na ich zatrudnienie i zapłacenie im przyzwoitej pensji. Ludzie nie garną się do tej pracy i koło się zamyka. Proszę też sobie wyobrazić taką sytuację: chory ma zaburzenia mowy, nie ma rodziny. Żeby przesunąć go do zakładu opiekuńczo-leczniczego, muszę poprosić psychiatrę na konsultację i zawiadomić sąd. Najpierw czekamy na psychiatrę, a potem na sąd, który ma swoje terminy. Zgoda z sądu przychodzi niekiedy za dwa, trzy tygodnie. A chory leży i zajmuje łóżko. Mogłaby być przyspieszona ścieżka, ale jej nie ma. Bo ktoś musiałby zmienić przepisy. A ja mam na izbie przyjęć tych czterech chorych i brak łóżek. Znowu paragraf 22. Jakby były choć wolne łóżka, to byłoby łatwiej, ale i tak nie rozwiązałoby to sprawy. Mamy końcówkę roku i już w zasadzie wyczerpałem limity przyjęć.
Limituje się udary? Je chyba nie bardzo można przewidzieć.
Mamy wyznaczony limit, ilu pacjentów możemy przyjąć. Jak go przekraczam, to nie powinienem przyjmować nowych. Bo znów – jeżeli ich przyjmę, szpital nie dostanie zwrotu za tzw. nadwykonania, tylko będzie musiał zapłacić za opiekę nad nimi z własnego budżetu i ewentualnie potem próbować te pieniądze odzyskać. A my mamy tylko pieniądze z NFZ za stosowane leczenie. Tymczasem ja już przekraczam limit – o kilka procent. Jak wydam 300 tys. zł, za które płatnik nam nie zwróci, to uszczuplam kasę szpitala. Dla osoby zarządzającej placówką to nie jest dobra informacja. Ale jak nie wyrobię kontraktu, czyli zgłosi się mniej chorych, to też niedobrze. Muszę się poruszać w wąskich widełkach bezpieczeństwa ekonomicznego +/- 3 proc.
Musi pan zwracać pieniądze?
Nie, ale jak potem walczę u osoby zarządzającej szpitalem o premie dla pracowników, o kolejny etat czy nowe urządzenie, to otrzymuję informację, że i tak nadwyrężyłem już budżet. I trudno mu się dziwić, to nie jego wina, tylko systemu, w którym brak logiki. A gdzie jest interes chorych? Dodatkowy kłopot polega na tym, że zaraz będziemy mieli więcej chorych, bo w Toruniu, Inowrocławiu, Grudziądzu i Elblągu w ostatnich miesiącach pozamykano oddziały neurologiczne lub udarowe.
Jak to „pozamykano”?
Nie było kadry. Jak w takim Elblągu zostało trzech specjalistów na 30 dni dyżurowych, to co mieli zrobić? Na razie nie ma więc oddziału udarowego. Do nas prowadzi autostrada i już na początku wakacji dostaliśmy informację od dyrekcji szpitala w Elblągu, że mamy być gotowi na większą liczbę chorych. Jak to mamy zrobić, skoro „swoich” mamy za dużo? Brakuje nie tylko łóżek, lecz także lekarzy. To się odbija na jakości opieki. Jest nas za mało.
Wracamy do kwestii kadr.
To zdecydowanie słaby punkt. Ale nie da się tego z dnia na dzień poprawić. Lekarzy i pielęgniarek – przede wszystkim pielęgniarek – po prostu nie ma. A ci, co są, nie chcą pracować w szpitalach. Ode mnie też przez ostatnie 10 lat odeszło kilka osób. Kształcili się tu w zakresie wykonywania bardzo specjalistycznych procedur. Ale o wiele łatwiej otworzyć prywatny gabinet i nie walczyć z wiatrakami w szpitalu. Odchodzą.
Bo nie dostali podwyżki?
Jak mówiłem, to nawet nie jest kwestia pieniędzy. To kwestia warunków pracy – my, jako lekarze, wiemy, co robić, ale często z absurdalnych powodów nie możemy. Koledzy, którzy przechodzą do poradni albo prywatnej praktyki, nie muszą się tym martwić. A w dodatku jak chcą, to i tak mogą dyżurować w szpitalu. I to oni dyktują wtedy warunki. Ci pracujący na stałe w szpitalu muszą się podporządkować rygorowi pracy dyżurowej, niekiedy w sytuacji awaryjnej po prostu nie pójdą do domu, a zostaną 24 godziny na dyżurze, bo ktoś zachorował. Ławka jest tak krótka, że nie ma komu ich zastąpić. U nas lekarz jest od wszystkiego. Wiele procedur mogłaby załatwić pielęgniarka. Albo pomóc lekarzowi. Kiedy ja przyjmuję pacjentów w programie leczenia toksyną botulinową, nie mam pomocy i lek do podania rozcieńczam sam. Przyjmuję przez trzy godziny, a jedną z nich poświęcam na rzeczy, które mógłby zrobić za mnie kto inny, a ja mógłbym w tym czasie pomóc kolejnym osobom, podać lek nie 10, a 15 chorym, wykorzystać swoją specjalistyczną wiedzę. W efekcie przyjmuję mniej, a chorzy czekają dłużej. Przychodzą w gorszym stanie, narzekają, że czekali dłużej, niż powinni. I znów koło się zamyka.
Gdzie indziej jest łatwiej?
Koszmarne warunki pracy to jeden z powodów, dla których ludzie odchodzą. Czytałem ostatnio rozmowy z medykami, którzy wyjechali do Szwecji, Norwegii, Danii. Pieniądze są istotne, ale nie decydujące. W Polsce lekarze zarabiają gorzej niż w tych krajach, ale kto chce porzucać swoją rodzinę, przyjaciół, język? Wszyscy mówią jednak zgodnie, że w Polsce nie mogli znieść dezorganizacji pracy, marnowania pieniędzy, braku logiki, przeciążenia. Za granicą mają jasne, przejrzyste systemy i to, co robią, nabiera sensu. Mają też ochronę prawną. U nas dzisiaj skarżenie personelu medycznego przybiera ogromne rozmiary – w większości przypadków niesłuszne, niezasłużone. Nikt nas nie chroni przed agresją pacjentów czy ich rodzin. W innych krajach jest to zorganizowane na poziomie szpitala i usankcjonowane prawnie. Pielęgniarki z kolei są źle wynagradzane i nie chcą po szkole zostać na oddziale neurologicznym, gdzie praca jest cięższa, i psychicznie, i fizycznie. Ostatnio z grupy, która u nas miała praktyki, nie została ani jedna osoba. Łatwiej pracować np. na okulistyce czy w poradni.
To jak je zachęcić?
Trzeba zróżnicować zarobki, dać zachęty do pracy na ciężkich oddziałach, inaczej czeka nas katastrofa. Średnia wieku pielęgniarki neurologicznej to 50 lat. Lekarzy i pielęgniarek nie wyprodukujemy z dnia na dzień. A zresztą, jak mówiłem, wolą pracę ambulatoryjną czy na innym oddziale. Jakimś rozwiązaniem byłoby wprowadzenie asystentów medycznych. Ale takich z prawdziwego zdarzenia, którzy by wypełniali papiery, rozmawiali z rodzinami – szkolili, mówili, jak ma wyglądać opieka, profilaktyka, odżywianie.
O tym się mówi od dawna. Nawet można już niby ich zatrudnić.
Wiem i to frustrujące. Czasem wystarczyłaby zmiana organizacji. Podam jeszcze inny przykład. Byłem ostatnio w szpitalu w Słowenii. Na parterze, zaraz obok drzwi wjazdowych dla karetek, był tomograf, czyli kluczowe badanie dla chorych neurologicznie. W naszym szpitalu pracownia tomograficzna znajduje się na pierwszym piętrze. Często chorzy czekają na badanie, bo ktoś musi ich tam zawieźć. Gdy np. osoby z ekipy transportowej są akurat na innych badaniach z pacjentami, inni czekają. Pielęgniarek nie ma, a tych, które są, szkoda przecież angażować do wożenia chorych. Prosta rzecz, a zmienia cały system. Zorganizowaliśmy priorytetowy przewóz dla udarów, ale wystarczyłoby zainwestowanie w infrastrukturę.
Co jeszcze?
Na wielu oddziałach w Polsce, także u mnie, nie ma miejsca, w którym lekarz mógłby sam na sam z rodziną porozmawiać o stanie chorego, o tym, co robić z nim po wyjściu. To trudne rozmowy. Nie mamy gabinetów, więc prowadzimy te rozmowy na korytarzu. To niepojęte i słusznie ludzie mają do nas pretensje. Ale na moim oddziale mamy dwie dyżurki lekarskie, w każdej sześciu–ośmiu lekarzy, biurko przy biurku, komputer przy komputerze. Jak się skupić, jak czegoś nie przegapić? Dziwi się pani, że potem chorzy mówią: „lekarz powiedział mi o tym w przelocie”?
Wymienia pan wiele absurdów, które da się zmienić bez większych obciążeń finansowych. To chyba dobry argument w rozmowach z decydentami.
I go wyciągamy: pokazujemy, jak i gdzie marnują się pieniądze. Mówimy, że leczenie w szpitalach jest źle zorganizowane, że tracimy finansowo i zdrowotnie. Ale ja nawet tego nie muszę robić, bo zazwyczaj decydenci wiedzą. Weźmy kwestię rehabilitacji. Zmieniamy system, wprowadzając nowe standardy opieki przy ratowaniu osób po udarze – np. leczenie za pomocą trombektomii mechanicznej, które jest już w 18 ośrodkach. Ratujemy pacjenta, a potem chory czeka, bo nie ma dla niego miejsca na oddziale neurorehabilitacji. Widzimy, jak z dnia na dzień wyrabia złe nawyki, na naszych oczach następuje regres. Nie muszę chyba tłumaczyć, że taka sytuacja jest też fatalna z perspektywy systemu: pacjent mógłby wrócić sprawniejszy do domu, niekiedy do pracy, i nie stanowić dla niego obciążenia.
Na pewno mówił pan to urzędnikom.
Byliśmy na spotkaniach, rozmawialiśmy z urzędnikami, którzy mieli to zmienić. Pokazywaliśmy absurdy, konkretne przepisy, co, gdzie i jak inaczej sformułować, ile można zaoszczędzić. Wszyscy kiwają głowami, potem rozkładają ręce, że nie było czasu, ludzi etc. Dlatego stworzyliśmy raport („Strategie dla neurologii”), żeby pokazać, jak to wygląda dzisiaj i co trzeba zmienić. I mamy pierwszy konkret: minister zdrowia Adam Niedzielski docenił naszą pracę publicznie, na konferencji prasowej. Kiedy przedstawialiśmy raport, zapowiedział, że neurologia, obok kardiologii i onkologii, będzie priorytetem zdrowotnym państwa, strategiczną dziedziną. Zapowiedział powołanie Krajowej Rady ds. Neurologii. Mamy nadzieję, że może tym razem się uda.
Co tam pokazaliście?
Raport „Stan polskiej neurologii i kierunki jej rozwoju w perspektywie do 2030 r.”, stworzony z inicjatywy Polskiego Towarzystwa Neurologicznego we współpracy z Instytutem Zarządzania w Ochronie Zdrowia Uczelni Łazarskiego, to ponad 200 stron, na których diagnozujemy sytuację i wyznaczamy kierunki zmian – również zmian w organizacji systemu opieki nad pacjentami. Ile kadr będzie potrzeba, ilu będzie pacjentów, jaka jest i będzie w perspektywie dekady sytuacja epidemiczna, jaki będzie rozwój technologii. Ale dajemy też rekomendacje. Pokazujemy, jak kluczowe jest stworzenie przejrzystej, kompleksowej opieki – z dostępem do specjalistów z różnych dziedzin, rejestrów chorych, sieci ośrodków dla chorych z SM, udarem mózgu, chorobami Parkinsona i Alzheimera, migreną i padaczką.
A teraz jak wygląda organizacja?
Teraz pacjent trafia najpierw do szpitala powiatowego. Robią mu badania, nie wiedzą, co się dzieje. Kierują z oddziału do oddziału, na każdym chory ma ponawiane badania. Ja nie mogę skorzystać np. z wyników rezonansu chorego sprzed dwóch tygodni, bo znów – NFZ mi nie rozliczy pacjenta, jak nie wykażę, że zrobiłem rezonans, który jest na liście badań. Muszę więc znowu odhaczyć go na liście badań, nie ma w tym żadnej logiki. Co z tego, że chory ma już jedno gotowe badanie. Co z tego, że NFZ za to zapłacił każdemu szpitalowi po kolei, skoro ośrodek ostatecznie stawiający rozpoznanie musi je powtórzyć. I tak za jednego chorego płacimy dwa, trzy razy, a efektu diagnostycznego, leczniczego nadal nie ma. A potem jak pacjent wraca do poradni, to zrobi część badań, które są dostępne na miejscu i dostaje skierowanie do kardiologa. Zapisuje się do kolejki i czeka pół roku. Albo idzie prywatnie. Stracony czas, niepotrzebne wydatki, zabłąkanie pacjenta i rodziny w systemie...
Jak by wyglądał model idealny?
Chcemy stworzyć sieć ośrodków referencyjnych, z wysokim poziomem diagnostyki i dostępem do nowoczesnych metod leczenia. Pokazać jasną i krótką ścieżkę do postawienia diagnozy i efektywnego leczenia. Zrezygnować z drogiego diagnozowania i leczenia chorych na łóżkach szpitalnych i przejść na kosztowo efektywniejszą i bardziej przyjazną dla pacjenta formę ambulatoryjną. Nie tylko w postaci krótkich wizyt, lecz także np. diagnostyki jednego dnia, dzięki czemu chory nie musi krążyć po szpitalach, poradniach, laboratoriach, aby wykonać zalecane badania, co trwa miesiącami. Rano byłby przyjęty, a wychodził wieczorem z pakietem badań, rozpoznaniem oraz planem leczenia. Szpitale byłyby mniej łóżkami, a bardziej centrami szybkiej diagnostyki. Jest to spójne z preferowanym modelem opieki, który będzie rozwijany w krajach Unii Europejskiej. Działający system to taki, w którym przyjmujemy pacjenta ambulatoryjnie, a na miejscu są wszyscy specjaliści: tego samego dnia chory ma logopedę, kardiologa, psychiatrę i rezonans, ocenę lekarza, diagnozę i plan leczenia. Ośrodki referencyjne to specjalistyczne centra. Wiele ośrodków akademickich – ale nie tylko – które koordynowałyby taki proces, dawałyby gwarancję kompleksowości opieki i szybkości działania. Resztą zajmują się ośrodki o niższym stopniu referencyjności.
To przyszłość. Ale co pan zrobi z tymi chorymi, którzy czekają w izbie przyjęć?
Tak sobie myślę, że być może kilku pacjentów mógłbym wypisać, bo są u nas tylko dlatego, że czekają na kolejne badania. Nie wymagają już opieki szpitalnej. Ale jak wyjdą, to potem tych badań raczej szybko nie zrobią. A ja nie będę mógł ich pobytu odpowiednio rozliczyć. I tak źle, i tak niedobrze. Musimy iść ze sobą na kompromis jako lekarze i zdecydować, komu skrócić listę badań diagnostycznych. Straszny dyskomfort. Szczególnie, że wiemy, jak kilka spraw poprawić od ręki. Ale na SOR czekają kolejni chorzy. ©℗