Szczepienia dzieci dzielą rządy, środowiska medyczne i obywateli. O ile w przypadku dorosłych rachunek jest prosty, o tyle wielu uważa, że dla małoletnich ryzyko związane z zastrzykami jest większe niż potencjalne korzyści

W tym tygodniu pierwszy na świecie kraj – Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA) – zaczął podawać preparat chroniący przed COVID-19 dzieciom od lat 3. Maluchy i młodzież otrzymają chińską szczepionkę firmy Sinopharm. Wcześniej, bo już w czerwcu, zielone światło na podawanie tego preparatu małoletnim dało również Państwo Środka, tyle że na razie skupia się na szczepieniach nastolatków (oprócz zastrzyków Sinopharmu dla dzieci od lat 3 zatwierdzono także produkt firmy Sinovac). Można to tłumaczyć różnym postępem w obu krajach: ZEA ma jeden z najwyższych współczynników szczepień na całym świecie – po pierwszej dawce jest już 80 proc. mieszkańców. Dla porównania w Chinach wskaźnik ten wynosi 53 proc.
Władze ZEA zapewniają, że preparat Sinopharmu jest bezpieczny dla dzieci, powołują się na przeprowadzone przez siebie badania. Ich wyników próżno jednak szukać w renomowanej prasie naukowej. To nieco inne podejście niż na Zachodzie, gdzie szczepionki znajdują się nie tylko pod lupą urzędów regulacyjnych, ale też społeczności naukowej śledzącej postępy badań klinicznych.
Dla półrocznych inna dawka
Kiedy mówimy o szczepionkach dla dzieci, mamy tak naprawdę na myśli parę grup wiekowych. Pfizer i BioNTech w badaniach klinicznych swojego preparatu uwzględniły starszą młodzież – 16- i 17-latków – razem z dorosłymi. Moderna, AstraZeneca oraz Johnson & Johnson swoje zastrzyki testowały tylko na grupie 18+. W związku z tym, kiedy Pfizer chciał rozszerzyć dostępność szczepionki na resztę nastolatków, rozpoczął badania na grupie wiekowej 12–15 lat. Moderna musiała badać szerzej i objęła testami młodych w wieku od 12 do 17 lat.
Obie szczepionki genetyczne okazały się bardzo skuteczne u nastolatków i Europejska Agencja Leków (EMA) dopuściła je dla dzieci od 12 lat wzwyż (w Polsce rodzice pociech w tym wieku mogą zapisywać je na szczepienie od 7 czerwca). Amerykański odpowiednik EMA, czyli Agencji ds. Żywności i Leków (FDA), na razie dał tylko zgodę na stosowanie preparatu Pfizera; Moderna dalej czeka na decyzję.
Teraz firmy sprawdzają bezpieczeństwo i skuteczność swoich szczepionek na jeszcze młodszych dzieciach – w wieku od 6 miesięcy do 11. roku życia. W badaniach Pfizera bierze udział 4,5 tys. najmłodszych, także z Polski. Jak mówił niedawno w wywiadzie dla DGP dr hab. Ernest Kuchar, kierownik Kliniki Pediatrii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i jeden z lekarzy, którzy prowadzą badanie nad Wisłą, pula miejsc przeznaczona w jego placówce wyczerpała się jednego dnia – co się zdarzyło pierwszy raz. – Wszystkie badania są dobrowolne: konieczna jest świadoma zgoda obojga rodziców, a w tym przypadku nawet i dzieci. Co ma konsekwencje, bo niektóre odmawiały, kiedy zrozumiały, że będą kłute – tłumaczył lekarz.
Badanie sprawdza poziom przeciwciał po podaniu szczepionki, przy czym najmłodsi otrzymują znacznie mniejszą dawkę niż dorośli. W przypadku Pfizera jest to 10 mikrogramów dla dzieci w wieku 5–11 lat oraz 3 mikrogramy dla grupy od pół roku do 5 lat. To odpowiednio jedna trzecia i jedna dziesiąta tego, co podaje się osobom pełnoletnim (i co otrzymywały nastolatki w grupie 12–15). Dawki w badaniach zmniejszyła również Moderna, która testuje jednak szerszą paletę opcji: dzieci od 2. do 12. roku życia otrzymują 50 lub 100 mikrogramów, a te jeszcze mniejsze – 25, 50 lub 100 mikrogramów (wartości te nie są porównywalne z preparatem Pfizera, bo mamy do czynienia z innym składnikiem aktywnym).
Pfizer spodziewa się wyników badań z grupy wiekowej 5–11 lat już we wrześniu; wkrótce potem mają spłynąć rezultaty badań dla dzieci w wieku od 2 do 5 lat. W październiku lub listopadzie powinno być jasne, jak na preparat reagują jeszcze młodsze maluchy. Moderna spodziewa się wyników swoich badań zimą lub na początku przyszłego roku.
Słabiej na dziecięcym froncie radzą sobie szczepionki wektorowe. Johnson & Johnson poinformował, że badanie z udziałem nastolatków (12–17 lat) planuje rozpocząć jesienią. Jeśli wyniki będą zachęcające, firma rozszerzy je o młodszych uczestników – to oznaczałoby jednak, że jednodawkowy preparat byłby dostępny dla nich dopiero w przyszłym roku. AstraZeneca już parę miesięcy temu rozpoczęła badanie z udziałem dzieci w wieku od 6 do 17 lat, ale zostało ono przerwane z obawy o zdarzenia zakrzepowe i na razie go nie wznowiono.
Tak, ale...
To wszystko nie oznacza, że najmłodsi wszędzie będą musieli podwinąć rękawy. Kłucie dzieci wzbudza bowiem wiele kontrowersji. „Żywa tarcza”, „eksperymenty medyczne na bezbronnych” – to tylko niektóre emocjonalne argumenty, które padają w dyskusji. Nie brakuje też bardziej realnych obaw. Zdarza się bowiem, że osoby przed trzydziestką, które otrzymały szczepionkę genetyczną, doznają zapalenia mięśnia sercowego. Ten efekt uboczny jest bardzo rzadki, ale wystarczył, by FDA zwróciła się do Pfizera i Moderny o zwiększenie liczby dzieci biorących udział w badaniach. Dzięki większej próbie można lepiej wyliczyć szanse na pojawienie się działań niepożądanych.
Argument numer jeden – i najważniejszy – brzmi: dlaczego wstrzykiwać najmłodszym substancję, której długofalowe działanie jest nieznane? Eksperci od początku pandemii podkreślają, że ryzyko związane z podaniem szczepionki – jak każdego wyboru medycznego – należy zderzyć z ryzykiem zgonu czy powikłań po COVID-19. O ile w przypadku dorosłych rachunek jest prosty, o tyle w przypadku dzieci na pierwszy rzut oka może się wydawać, że nie. Wiadomo bowiem, że dzieci przechodzą chorobę lżej i rzadziej wywołuje ona u nich komplikacje. Jak wynika ze statystyk opublikowanych przez Amerykańskie Towarzystwo Pediatryczne, od początku pandemii w USA wykryto SARS-CoV-2 u 4,2 mln osób do 18. roku życia, ale zmarło 358 (co po zaokrągleniu daje 0,01 proc.). Dlatego nawet niektórzy zwolennicy szczepień mają wątpliwości, czy podawać preparaty dzieciom. Zaskoczeniem był choćby głos prof. Grzegorza Gieleraka, dyrektora Wojskowego Instytutu Medycznego. Znany lekarz przekonywał, że skoro najmłodsi nie chorują lub chorują łagodnie, to ryzyko może być trudne do zaakceptowania. – Innymi słowy: leczenie może stać się gorsze niż choroba – stwierdził lekarz w wywiadzie dla DGP. Jednocześnie zastrzegł, że jest zdeklarowanym zwolennikiem powszechnego i szybkiego budowania odporności populacyjnej za pomocą szczepień.
Podobne argumenty zbija choćby wspomniany już dr hab. Ernest Kuchar. Zwraca uwagę, że – po pierwsze – dzieci też chorują i u niektórych objawy okazują się poważne, a – po drugie – skutki uboczne choroby są gorsze niż szczepienia. W rozmowie z DGP tłumaczył, że nawet jeśli zgony wśród dzieci zdarzają się wyjątkowo rzadko, to należy też brać pod uwagę długofalowe konsekwencje COVID-19, w tym wieloukładowy zespół zapalny, na który zapada mniej więcej jedno na tysiąc dzieci, a także zespół pocovidowy dotykający co dziesiątego małego pacjenta. Ten ostatni objawia się zaburzeniami emocjonalnymi, problemami z koncentracją, snem, a także zmęczeniem i zmniejszoną wydolnością fizyczną, które utrzymują się miesiącami. – Kto chciałby narażać na to dziecko? Wspomnę tylko, że są łagodniejsze choroby, przeciw którym szczepimy i nie budzi to takich oporów, jak chociażby rotawirusy, tężec, błonica, ospa wietrzna czy grypa. Grypa też jest chorobą groźną, ale w porównaniu z COVID-19 mniej, a jednak szczepimy przeciwko niej dzieci. I wiemy, że jest to bezpieczne i korzystne dla zdrowia – mówił DGP dr hab. Kuchar. I podaje taki przykład: lepiej wsadzić dziecko do samochodu niż na motor – w obu przypadkach ryzyko śmierci istnieje, ale w tym drugim przypadku jest dużo wyższe. Tak samo jest z COVID-19: szczepionka to wsadzenie dziecka do tradycyjnego auta, a jej brak to wysłanie go w podróż jednośladem. Zastrzegał jednak, że najmłodszych powinno się kłuć dla ochrony ich samych, a nie dla reszty populacji.
Imperatyw arytmetyczny
Podejście do szczepień dzieci różni się w poszczególnych krajach europejskich – zarówno wśród władz, środowisk medycznych, jak i w społeczeństwach. Na przykład w Czechach pediatrzy i wakcynolodzy byli zgodni i w oficjalnych stanowiskach podkreślali, że szczepienia młodzieży 12+ są bardzo pożądane, mimo że nastolatki przechodzą chorobę o wiele łagodniej niż dorośli. Nie wahali się również używać argumentu, że liczy się także dobro całego społeczeństwa – dzieci mogą transmitować wirusa, a zatem lepiej, żeby też były chronione. Analogicznie we Francji, gdzie prof. Alain Fischer, szef Rady ds. Strategii Szczepień, przekonywał, że bez podania preparatu nastolatkom kraj nie osiągnie odporności zbiorowej. Określił to jako „imperatyw arytmetyczny”.
Inne państwa podchodzą do kwestii szczepień dzieci bardziej wstrzemięźliwie. Grupa ekspertów doradzających rządowi Wielkiej Brytanii – Wspólny Komitet ds. Szczepień i Immunizacji (JCVI) – początkowo doszła do wniosku, że powszechne szczepienia małoletnich przeciw COVID-19 nie są konieczne. I zaleciła, żeby zastrzyki dostawały tylko nastolatki narażone na ciężki przebieg choroby. Nie ukrywała jednak, że jej rekomendacje mogą się zmienić – i faktycznie tak się w końcu stało: w tym tygodniu Wspólny Komitet dopuścił szczepienie 16- i 17-latków. Przygląda się również możliwości podania zastrzyków dzieciom w wieku 12–15 lat.
Podobnie myślą przedstawiciele niemieckiej Komisji Stałej ds. Szczepień przy Instytucie Roberta Kocha (STIKO). Jej szef prof. Thomas Mertens stwierdził niedawno, że nie będzie rekomendował szczepień nastolatków ze względu na brak wystarczających danych dotyczących bezpieczeństwa – a z pewnością nie podejmie takiej decyzji dlatego, że oczekują jej politycy. Komisja rekomendowała, by przeciw COVID-19 na razie szczepić tylko nastolatków znajdujących się w grupie ryzyka. Zalecenia STIKO nie są jednak wiążące. I w tym tygodniu minister zdrowia Jens Spahn po konsultacjach z władzami poszczególnych landów ogłosił rozszerzenie programu szczepień na grupę wiekową 12–17 lat.
Jeszcze inaczej postępuje Izrael. Nad Morzem Martwym przeciw COVID-19 też może się szczepić młodzież od 12. roku życia. Ale w tym tygodniu władze zezwoliły na podawanie preparatów także dzieciom w wieku 5–11 lat, które są narażone na ciężki przebieg choroby. Małoletni w tej grupie otrzymują zastrzyk z jedną trzecią dawki składnika aktywnego, którą dostają dorośli.
(Nie)bezpieczna szkoła
W dyskusji o szczepieniach dzieci jak bumerang powraca jeszcze jeden argument: że w końcu muszą wrócić do szkoły. A jedynym sposobem, by odbyło się to bezpiecznie, jest zaszczepienie uczniów. Eksperci mówią zgodnie: dalsze przetrzymywanie dzieci w domach jest ostatecznością. Według opublikowanej na początku lipca analizy Europejskiego Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób (ECDC) szkody wynikające z nauki zdalnej są ogromne zarówno dla samych zainteresowanych, jak i dla gospodarki. Wystarczy wspomnieć o tym, że domowa edukacja przekłada się na coraz gorszy stan psychiczny najmłodszych, a rodzice borykają się z niełatwymi warunkami pracy.
Autorzy raportu przyznają, że – owszem – istnieje ryzyko powstania w szkole ogniska zakażeń. Jednak nie jest to miejsce, w którym transmisja koronawirusa jest bardzo wysoka. Śledztwa epidemiczne wykazały wręcz, że szkoły stanowią jeden z najmniejszych problemów. A jak już placówki wdrożą odpowiednie środki bezpieczeństwa i ich przestrzegają, to ryzyko infekcji spada do minimum.
O jakie narzędzia chodzi? Przede wszystkim o szybkie namierzanie chorych i nakazywanie im pozostania w domu. A także standardowo: wietrzenie sal, mycie rąk i noszenie maseczek (ECDC rekomenduje je w przypadku osób powyżej 12. roku życia). Zdaniem ekspertów można rozważyć też zmniejszenie klas, hybrydowy sposób nauczania (czyli taki, w którym uczniowie przychodzą do szkoły rotacyjnie), rozpoczynanie lekcji o różnych godzinach czy prowadzenie zajęć na świeżym powietrzu. I dodają, że zamknięciem szkoły nie załatwi się problemu rozprzestrzeniania wirusa. Wstrzymanie pracy placówki może być jedynie elementem bardziej rozbudowanego systemu mającego zapobiegać rozwojowi epidemii.
Jak wyjaśniają naukowcy, dzieci w każdym wieku są podatne na SARS-CoV-2 i mogą przenosić patogen. Jednak transmisja wirusa jest u nich mniejsza, szczególnie u tych najmłodszych.
Istnieje natomiast zagrożenie, że w społecznościach, w których dorośli będą po dwóch zastrzykach, a dzieci pozostaną niezaszczepione, odsetek przypadków SARS-CoV-2 wśród małoletnich będzie rósł. „Niedawny wzrost odsetka zgłoszonych infekcji u dzieci prawdopodobnie oznacza wzrost łagodnych przypadków. Dokładne obciążenie COVID-19 i jego długoterminowe konsekwencje w populacji pediatrycznej nadal nie są znane i stanowią priorytet badawczy” – czytamy w publikacji ECDC.
Choć w Polsce dyskusja na temat powrotu uczniów do szkół toczy się od dłuższego czasu, to wciąż nie ma konkretnych ustaleń. Najpierw uznano, że najlepiej wysłać tam dzieci po dwóch tygodniach od oficjalnego zakończenia wakacji, żeby przeczekać ryzyko zakażenia po powrotach z urlopów (często zagranicznych). Ale jak mówi jeden z naszych rozmówców, to dość wątpliwe rozwiązanie. Bo rodzice natychmiast wykorzystają ten czas na... kolejne wyjazdy. I wtedy cały plan na nic.
Inny pomysł jest taki, by testować codziennie wszystkie dzieci, które nie są szczepione albo których rodzice odmawiają przyjęcia preparatu przeciwko COVID-19. Wówczas chorego ucznia można by szybko wysłać do domu na kwarantannę. I niewykluczone, że męczące, nieprzyjemne wymazy przekonałyby sceptyków do szczepień. Kolejna koncepcja zakłada zamykanie szkół w regionach, gdzie się nie dało przekonać do zastrzyków. Oficjalnie na razie mówi się, że szkoła rozpocznie się tradycyjnie 1 września i nikt nie będzie przymuszony do zastrzyków. ©℗