Pacjenci są tu wyjątkowo dzielni, choć trzecia fala najmłodszych nie oszczędza. Tak wygląda walka z pandemią w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym w Warszawie, do którego trafiają najtrudniejsi mali covidowcy z regionu

Za oszklonymi drzwiami izolatek na dziecięcym oddziale covidowym widok jest powtarzalny. Mali pacjenci na łóżkach, leżący lub śpiący. Oraz dorośli wędrujący wolnym krokiem od ściany do ściany, często z telefonem przy uchu. To ważny przedmiot. Jedyne okno na świat na czas, kiedy trafiają tu na leczenie ze swoimi dziećmi. Dziś są tu m.in. dwuletnia dziewczynka z niedawno zdiagnozowaną cukrzycą i przyjęty chwilę temu nastolatek, który w styczniu usłyszał już jedną diagnozę: nowotwór. Jest też dwóch chłopców, którzy po prostu mają COVID-19 i ciężko go przechodzą.
– Gołym okiem widać, że mamy więcej dzieci niż we wcześniejszych falach pandemii. Są też poważniej chore – mówi dr hab. n. med. Wojciech Feleszko z oddziału pneumonologii i alergologii Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Warszawie, przekształconego częściowo w oddział covidowy. – Nie hospitalizujemy wszystkich dodatnich, którzy zgłaszają się na SOR. Ci, co zostają, to pacjenci specyficzni. Zazwyczaj obok COVID mają inne schorzenia. Niedawno jednak pojawiła się nowa kategoria pacjentów: nastolatki, u których COVID ma poważny przebieg z niewydolnością oddechową na czele. Jest coś, co łączy te dzieci: zdecydowana większość ma otyłość i nadwagę.
W tym szpitalu na oddziale zakaźnym jest 10 łóżek, na wspomnianym, pneumonologicznym – kolejne osiem. Wszystkie są zajęte, a rotacja jest duża. Żadne miejsce nie pozostaje długo puste. Czasem więc mali pacjenci są lokowani w izolatkach na innych oddziałach. Nic dziwnego, bo do tego dziecięcego szpitala UCK WUM trafiają najtrudniejsze przypadki z regionu.
– Pamiętam szczególnie jeden, niedawny. Chłopiec, dwunastolatek. Jesienią tacy pacjenci nam się nie trafiali – podkreśla lekarz. To znaczy: jacy? – Tak wygląda zdrowy organ – dr Feleszko pokazuje dla przykładu prawidłowe zdjęcie. – A to są jego płuca, gdy zrobiliśmy tomografię. Została potem przetworzona na trójwymiarowy obraz. Widać więc tylko zdrowe fragmenty – opisuje. Obraz poraża: lewego płuca nie ma prawie wcale, poza szczytowym fragmentem płata, prawe jest w nieco lepszym stanie, ale i tak znaczna powierzchnia po prostu zniknęła.
Ten chłopiec zapadł tu wszystkim w pamięć również z innego powodu – tak po prostu, po ludzku. Równolegle chorowała jego mama, była w krytycznym stanie w innym szpitalu na intensywnej terapii. – Właściwie w każdej chwili spodziewaliśmy się stamtąd najgorszej informacji – słyszę. Chłopiec, poza standardową opieką, wymagał też wsparcia psychologicznego. Został już wypisany w dobrej formie. Ma jeszcze niewielką duszność, a w płucach zwłóknienia, ale organizm się regeneruje.
To jest historia ze szczęśliwym zakończeniem. Jak mantrę słychać słowa, że nikt tu nie umarł, nie trafił pod respirator, że na małych pacjentach rewelacyjnie sprawdza się wysokoprzepływowa terapia tlenowa. Bolączka oddziałów, gdzie leżą dorośli – czyli niedobór leku przeciwwirusowego, jak remdesivir – nie istnieje. Jest dopuszczony od 12. roku życia, więc gros pacjentów nie spełnia kryterium wiekowego. Ale jest i druga strona medalu. W początkach pandemii uważano, że dzieci są względnie bezpieczne. Teraz ten nadmierny optymizm weryfikuje trzecia fala. – Uczymy się covidowych pacjentów na… covidowych pacjentach. Nie mamy tak szerokiej literatury, co w przypadku dorosłych – przekonuje lekarka, dr Klaudia Prasek.
Baraki zamiast namiotów
Z niedbale zaparkowanego samochodu pod Dziecięcym Szpitalem Klinicznym przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie wyskakuje rodzina. Ojciec niesie na rękach na oko dwuletnią dziewczynkę z wypiekami na buzi. Matka ciągnie za rękę starsze dziecko. – Gdzie tu jest zakaźna izba przyjęć, córka ma objawy, wysoką gorączkę, biegunkę – nerwowo pytają przechodzącego lekarza. Ten wskazuje na białe baraki ustawione tuż przy głównym wejściu. Na jednym widnieje żółta kartka – „zakaźna izba przyjęć”, drugi to punkt pobrań. – Jeszcze niedawno w tym miejscu stały namioty, ale ponieważ pandemia nie odpuszcza i atakuje też dzieci, trzeba było postawić coś bardziej trwałego – tłumaczy.
Dyżurna pielęgniarka siedzi pośrodku oddziałowego korytarza, tak by mieć wszystkich na oku. – Emocje są gigantyczne. To też jest zmiana w tej fali: takiej fali paniki do tej pory nie było. Ale ten strach ma też swoje plusy. O ile dorośli na oddziały trafiają za późno, bo próbują leczyć się sami i mają nadzieję, że dadzą radę, rodzice w przypadku dzieci nie zwlekają. – Nie mieliśmy przypadku, by któryś z małych pacjentów został przyjęty za późno – podkreśla.
Tutejsza średnia hospitalizacji to dwa tygodnie. W tym czasie dziecko ma przy sobie rodzica. Co czasem ułatwia, a czasem komplikuje sprawę. Komplikuje, bo rodzice zwykle też już są chorzy, lub po kilku dniach zaczynają wykazywać objawy. Są więc na innym etapie izolacji czy kwarantanny. A plus? – Wywiad w codziennym postępowaniu zbieramy… przez telefon. Lekarz stoi za szybą i widzi pacjenta. Informację dostaje jednak od rodzica, który przy dziecku wykonuje też całą pracę pielęgnacyjno-opiekuńczą. My, ubrani w pełen barierowy strój, wchodzimy tylko wtedy, gdy jest to niezbędne. Zazwyczaj raz dziennie. I np. gdy trzeba zrobić badanie ultrasonograficzne lub pobrać materiał do analizy – mówią lekarze i pielęgniarki.
– Nie sądziłem, że w swoim życiu zawodowym spotkam się z takim wyzwaniem. Kiedy w październiku ub.r. otwieraliśmy ten oddział, był w nas lęk, czy damy radę, czy nie zarazimy siebie i swoich rodzin. Dziś lęk pojawia się wtedy, gdy trafia się trudny pacjent – opisuje dr Feleszko.
Obok nastolatków z otyłością, którzy chorują podobnie jak dorośli, drugą grupą szczególnie narażoną są noworodki, których układ odpornościowy jest jeszcze w powijakach.
Młoda kobieta trzyma na rękach kilkumiesięczną córeczkę. Dziewczynka jest teraz na części czystej, z zapaleniem płuc, ale jeszcze niedawno miała status pacjenta covidowego. Ona i jej świeżo upieczona mama. Zaraziły się na oddziale położniczym w innym szpitalu. Która była pierwsza? Nie wiadomo. Pewne jest to, że „sprzedały” korona wirusa kilku innym osobom z rodziny. – To była jedna z naszych najcięższych pacjentek, pierwszy noworodek, jaki nam się trafił – mówi dr Feleszko. Do tego dziecko mocno obciążone: wada genetyczna i poważna operacyjna wada serca. Nie chciała jeść, więc karmiliśmy ją przez sondę. – COVID spowodował m.in., że nie mogła oddychać przez nosek, taki miała w środku napuchnięty, niedrożny – opisuje mama. Jej córka potrzebowała wsparcia tlenowego.
Nawadnianie, leki przeciwgorączkowe, obkurczające błony śluzowe nosa. I obserwacja, niekończąca się obserwacja. – Nie mieliśmy wprawy w leczeniu noworodka, uczyliśmy się na tym przykładzie, odbywały się szerokie konsultacje – przyznają lekarze.
Mama dziewczynki z tamtych dni zapamiętała strach, który musiała sobie w głowie poukładać, by nie zwariować. – Z dala od rodziny, sama w połogu. Postanowiłam, że zaufam lekarzom, że oni zrobią co najlepsze – wspomina. Dziś wie jedno: COVID zostawia rysę w psychice na całe życie. Ma też wpływ na bardzo realne plany, m.in. z tego powodu trzeba było odroczyć termin operacji kardiologicznej córki.
„Pacjenci są tu wyjątkowo dzielni”
I znów słychać słowa, że nikt jeszcze nie trafił na tym oddziale pod respirator, nikt nie pojechał na OIOM. – Chociaż zdarzają się stany ciężkie. Choćby ten chłopiec, o tam – pielęgniarka pokazuje ręką na drzwi. – Miał dużą nie wydolność oddechową, trzeba go było podpiąć pod wysokoprzepływowy tlen. Dzielnie to znosił.
Bo pacjenci są tu właśnie wyjątkowo dzielni. Ci najmłodsi są często mocno odwodnieni przedłużającą się biegunką, temperaturą i brakiem apetytu. Są „zagęszczeni”. – Nie pobiorę takiemu szkrabowi krwi w minutę. Żyłki poznikały, do tego cała spływam potem pod kombinezonem barierowym. Trzeba się nieźle nabiedzić – opowiada pielęgniarka.
Specyfika pediatrycznego oddziału covidowego jest taka, że są tu dzieci z przewlekłymi schorzeniami nefrologicznymi, kardiologicznymi, psychiatrycznymi, a nawet po urazach, które normalnie powinny wylądować na chirurgii. Ostatnio przybywa też pacjentów z cukrzycą. I tych, których los szczególnie nie oszczędza. – To pacjent dodatni z dziś, przyjęty na planową chemioterapię. Będzie ją dostawał u nas – pielęgniarka wskazuje na monitor, na którym widać wnętrza poszczególnych izolatek. Chłopak w sportowej bluzie i czapce z daszkiem siedzi niedbale na łóżku. Jego mama przycupnęła przy oknie, co chwila twarz chowa w dłoniach. Oboje milczą tak, jakby dopiero do nich docierało, co się dzieje. – Dosłownie kilka miesięcy temu zostali zdiagnozowani onkologicznie, a teraz to – ucina pielęgniarka.
– Chodzi o to, by taki pacjent z COVID nie został porzucony, żeby nie stracił swojej szansy na leczenie albo żeby nie trafił na czysty oddział, gdzie mógłby zarazić innych i skomplikować, już niełatwą, opiekę – podkreśla dr Feleszko.
Poza covidowymi przypadkami są tu też dzieci, u których rozwija się tzw. PIMS, czyli pacjenci z wielo układowym zespołem zapalnym po przechorowaniu COVID-19. To specyficzne dla małych pacjentów. – Był moment, kiedy na chwilę zniknęli. Teraz znów się pojawiają i zakładamy, że będzie ich w najbliższych tygodniach coraz więcej – ocenia Klaudia Prasek. Tu pamięta się szczególnie jeden przypadek. Chłopiec z dużą nadwagą dostał potężnej wysypki, masywnych obrzęków. Brzmi banalnie, ale w jego przypadku skutkowało to taką nadwrażliwością, że nie dawał się dotknąć. Do tego dołączyła niewydolność mięśnia sercowego i wtórne, pocovidowe, zmiany w płucach. – Leczenie takich osób trwa często dłużej niż sam COVID, średnio sześć tygodni. To problem, z którym musimy się mierzyć na pediatrycznych oddziałach. ©℗
Nikt nie trafił na OIOM ani pod respirator. Nikt nie umarł