Nawet 2,5 roku – tyle w skrajnych przypadkach muszą czekać pacjenci na zabieg usunięcia zaćmy. Nie dziwią więc decyzje o jego wykonaniu za granicą.
Chorzy zachowują się z ich punktu widzenia racjonalnie – skoro rodzimy system jest niewydolny, to dlaczego nie skorzystać z leczenia w innym kraju UE. Na drugi plan schodzą dylematy, czy po wykonaniu zabiegu odzyskają pieniądze z NFZ, jakie wydali na leczenie. Chociaż na koniec rachunek i tak trafia do funduszu. No bo skoro UE przyjęła dyrektywę o leczeniu bez granic, to dlaczego nie korzystać z jej dobrodziejstw. Ale to, co z punktu widzenia pacjentów wydaje się całkowicie zrozumiałe, nie jest takie z punktu widzenia państwa. Bo jego celem jest ograniczać wydatki na leczenie w ramach dyrektywy. Nie można zjeść ciastka i go mieć. Rząd postawił na walkę z kolejkami w rodzimych placówkach ochrony zdrowia. To wymaga pieniędzy, a pula jest ograniczona. NFZ zaciska pasa, w tym roku środków na leczenie będzie tyle samo co rok wcześniej. Dorzucanie do tego kolejnych wydatków jest ostatnią rzeczą, na jakiej zależy ustawodawcy. I choć nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, to zaczynam wierzyć, że brak ustawy, która dopuszcza leczenie za granicą na podstawie dyrektywy, to nie przypadek. Specjalnie jest to odkładane w czasie. Jeśli jednak rząd liczył, że zniechęci Polaków do uzyskiwania świadczeń za granicą, to się pomylił. Jeżeli miał nadzieję, że nie będą domagać się zwrotu kosztów, co gwarantuje dyrektywa, to znów pudło. Czasy, kiedy pacjenci bali się korzystać z uprawnień, minęły. A prawników chętnych do pomocy im nie zabraknie.