Publiczne szpitale w Polsce należą do wielu właścicieli. Swoje placówki mają samorządy lokalne na szczeblu powiatu, właścicielami tych szpitali są starostowie. Samorządy na szczeblu województwa też mają swoje, tymi rządzą marszałkowie. W większych miastach są szpitale miejskie, podległe prezydentom. Własną siecią dysponują poszczególne resorty, a więc Ministerstwo Spraw Wewnętrznych czy Ministerstwo Obrony Narodowej.
Z kolei kliniki podlegają uczelniom medycznym, a instytuty (takie jak Centrum Zdrowia Dziecka) – Ministerstwu Zdrowia. Skutek tego jest taki, że nikt nie prowadzi polityki zdrowotnej, a część pieniędzy z naszych składek na zdrowie po prostu się marnuje. I trudno wskazać, kto za ten bałagan odpowiada, choć najczęściej pretensje zgłaszamy do ministra zdrowia. To przecież logiczne. Nielogiczne, że, narzekając na brak środków, nie widzimy tego marnotrawstwa.
Każdy właściciel publicznego, czyli utrzymywanego z naszych składek szpitala deklaruje, jak bardzo zależy mu na pacjentach. Tak naprawdę jednak najbardziej zależy mu na tym, żeby wygrać następne wybory albo utrzymać się na stanowisku. Dobrym sposobem jest właściwie zademonstrowana troska o służbę zdrowia. Czyli kupienie nowoczesnego, bardzo drogiego sprzętu. Na przykład akceleratora, tomografu czy PET-a (tomograf pozytronowy). To wydatek rzędu kilku, a nawet kilkudziesięciu mln zł, ale jak się okazuje, stać na niego nawet bankrutów. Najbardziej zadłużone placówki o nowy sprzęt dobijają się z największą determinacją. Ich zarządy uważają bowiem, że dzięki niemu szybciej wyjdą z długów, a właściciele też nie wyprowadzają ich z błędu i używają swoich wpływów politycznych, by te zamiary mogli zrealizować.
Dość łatwo dostać na ten cel środki unijne. Można wyciągnąć rękę do ministra zdrowia i też dostanie się dotację – na realizację narodowego programu walki z rakiem przeznaczamy przecież rocznie ponad 200 mln zł. Kliniki, podległe uczelniom medycznym, mają jeszcze jedno źródło zakupów – granty naukowe, czyli z puli rozdysponowywanej przez kolejnego ministra. Prowadzą badania, muszą mieć najnowocześniejszy i najdroższy sprzęt. Dzięki niemu powstaną kolejne doktoraty. Nikt natomiast, wykładając na te zakupy publiczne, czyli nasze pieniądze, nie zapyta: co naprawdę będą z tego mieli pacjenci? Jak jest wykorzystywany ten sprzęt, który już kupiono? Nikt nie czuje się nawet upoważniony, żeby taką analizę zrobić. Gdyby zdecydował się na to na przykład minister zdrowia, musiałby poprosić o dane innych kolegów z rządu, którzy nie muszą mu ich wcale udostępnić. Zwłaszcza że sami takich analiz także nie robią.
W dobrze rządzonym państwie taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Na przykład w Niemczech każdy szpital – bez względu na to, czy publiczny, czy prywatny – zanim wyda sporą sumę na nowy sprzęt, zwraca się do odpowiednika naszego NFZ z pytaniem, czy dostanie kontrakt na badania. Chyba że liczy tylko na pacjentów prywatnych, wtedy może sobie inwestować, w co chce. Publiczny płatnik ocenia, czy w danym regionie jest potrzeba kupowania kolejnego na przykład PET-a, czy też może te, które kupiono wcześniej, nie w pełni są wykorzystane. W Polsce praktyka jest inna. Kupuje, kto może, a potem organizuje się medialną nagonkę na NFZ. Że nie chce zakontraktować albo że kupuje za mało.
Tymczasem warto przyjrzeć się statystyce. Wynika z niej, że od 2008 r. w polskich publicznych szpitalach przybyło sporo bardzo drogiego sprzętu. Samych tomografów pozytronowych było 7, jest 18, a w tym roku przybyły następne. Każdy oczekuje kontraktu z NFZ. W 2008 r. fundusz zakupił badań robionych tym sprzętem za 49 mln zł, a w ubiegłym – już za prawie 111 mln zł. Chociaż więc rosną w szybkim tempie sumy, za które fundusz kupuje świadczenia, to na jeden aparat badań przypada mniej. Skutek jest taki, że każdy PET jest obecnie wykorzystywany gorzej niż przed kilkoma laty! To nieracjonalne, bo koszt pojedynczego badania zamiast maleć, rośnie. Diagnostyka nie staje się więc dla chorych bardziej dostępna, choć powinna. Podobne wnioski płyną z analizy wykorzystania rezonansów magnetycznych (choć w 2008 r. NFZ kupował badań za prawie 149 mln zł, a w 2012 r. już za 296 mln) i tomografów komputerowych (suma na badania wzrosła z ponad 179 do ponad 302 mln zł). W dodatku dramatycznie brakuje lekarzy, którzy potrafią z tego nowoczesnego sprzętu w pełni skorzystać. Czyli umieją wynik badania właściwie odczytać i potem go opisać. Z kontroli NFZ wynika, że jest z tym spory problem. A więc ci sami radiolodzy jeżdżą od szpitala do szpitala, żeby obsługiwać coraz to inny tomograf, a w każdej placówce aparat pracuje przez dwie, trzy godziny dziennie. Dla pacjentów pożytek jest co najmniej wątpliwy. Ale pacjenci dla naszej służby zdrowia z pewnością nie są najważniejsi.