Jeden klasyk powiedział: „Gospodarka, głupcze”. Należy czekać na kolejnego, który doda – rozsądek. Działania, które na pierwszy rzut oka wydają się konieczne, logiczne i jak najbardziej racjonalne, a co najważniejsze, mają pomagać pacjentom, w momencie funkcjonowania są sprowadzane do mało istotnego elementu.
I tak się dzieje w przypadku kilkunastu centrów urazowych. Wyposażone za pieniądze unijne miały pomagać ofiarom np. wypadków drogowych, które doznały skomplikowanych i wielonarządowych urazów. Reasumując – wspierać w sposób kompleksowy tych, którzy wymagają bardzo zróżnicowanego leczenia, a co za tym idzie – najczęściej drogiego.
W praktyce często przyjmują chorych, którzy powinni trafić na zwykły oddział ratunkowy. A ci, których należałoby skierować do centrów, są odsyłani do placówek o niższym stopniu referencyjności, bo nie spełniają kryteriów określonych przez resort zdrowia, np. mają za wysokie tętno. Czyli jednym słowem, jeżeli ofierze wypadku w czasie transportu karetką zacznie skakać ciśnienie, to do leczenia w centrum się nie nadaje. Absurd? Są jeszcze inne. Na przykład limity. Centra mają z góry narzuconą liczbę pacjentów, których mogą leczyć w ciągu roku. Tylko jak przewidzieć, że akurat w okolicy, gdzie centrum działa, dojdzie do na tyle poważnego wypadku, że jego ofiary będą wymagały świadczeń w wyspecjalizowanych oddziałach?
Kwestia rozsądnego ustalenia kryteriów działania centrów urazowych to jedno. Drugie to pieniądze. Dla tych placówek, które takie jednostki utworzyły, miała być to również szansa na dodatkowe środki. Dla niektórych to gwóźdź do trumny. Pieniędzy nie przybyło, ale długu co poniektórym i owszem.