Tak jak przepisy nie nadążają za rozwojem medycyny, tak rządzący nie są w stanie zakazać swobodnego wyboru miejsca leczenia.
Kombinowanie z prawem może tylko doprowadzić do tego, że pacjenci, którym nie uda się wyjechać do innego kraju UE na wykonanie badania lub którym NFZ odmówi refundacji części kosztów leczenia, będą szukali sprawiedliwości w rodzimych sądach, a później w unijnym trybunale. Poza tym jeżeli powiedziało się A, czyli Polska trafiła do Unii, to trzeba być gotowym na wypowiedzenie B, czyli na zgodę na nie zawsze dla nas wygodne rozwiązania, które rząd (ten czy inny) musi respektować.
Prawo swobodnego przepływu usług wpisane w ideę wspólnotową dotyczy również dostępu do świadczeń zdrowotnych. Skoro Polska zobowiązała się (mimo licznych wątpliwości w czasie prac nad unijną dyrektywą) do ich respektowania, to musi to zrobić. Dlatego pospieszne i gorączkowe próby, jak prawo przekształcić w przywilej dla nielicznych, musi budzić sprzeciw. Tyle że to wypadkowa braku pomysłu rządu na to, jak docelowo powinien wyglądać rodzimy system ochrony zdrowia. NFZ nie stać na pokrywanie wszystkich kosztów zabiegów i operacji, jakie pacjenci chcieliby wykonać w niemieckich czy francuskich klinikach. Ale właśnie dlatego sama dyrektywa wprowadza wentyle bezpieczeństwa, które mają chronić systemy lecznictwa przed nadużyciami. Dokładanie własnych rozwiązań oznacza fikcję – korzystną może z punktu widzenia państwowca, ale nie Kowalskiego.