Minister zdrowia wreszcie przemówił i ogłosił wyczekującym terapii pacjentom onkologicznym, że transport cytostatyków zamówionych w ramach importu docelowego właśnie trafia do Polski. To wspaniała wiadomość zarówno dla pacjentów, szpitali, jak i dla samego Ministerstwa Zdrowia – w końcu wyszło z twarzą z kolejnego kryzysu, nie pierwszego i zapewne nie ostatniego.
Niestety dla pacjentów, którym kolejne szpitale odmawiają leczenia w związku z brakiem leków, jest to kwestia życia lub śmierci. Odebrania nadziei na wyzdrowienie – na życie. Czy naprawdę nie dało się oszczędzić dramatu przeżywania takich emocji tysiącom ciężko chorych ludzi, którzy bali się, czy wystarczy dla nich leków? W obliczu obserwowanego od kilku dni przerzucania się odpowiedzialnością ciężko udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wskazywano na winę ministra zdrowia, który nie zapewnił dostępności leków w Polsce; na winę producenta, którego linia produkcyjna wymagała remontu; na dyrektorów szpitali, którzy nieuważnie śledzili stany magazynowe leków w aptece szpitalnej. Ale co to obchodzi pacjentów? Winę ponoszą wszyscy po trochu i ci, którym naprawdę zależy na dobru pacjentów, będą czuli moralną odpowiedzialność za niedopuszczenie w przyszłości do podobnej sytuacji.

Minister musiał i powinien był wiedzieć, że leki się kończą, podobnie jak krajowy konsultant onkologiczny i dyrektorzy szpitali

Polityka lekowa to nie zabawa, a leki to nie cukierki – to hasła, które wielokrotnie słyszałam w ciągu kilku ostatnich lat na konferencjach z udziałem przedstawicieli Ministerstwa Zdrowia, niezależnie od ich opcji politycznej. Trudno się z tym nie zgodzić. Jednak w środowisku onkologicznym o brakach podstawowych cytostatyków wiadomo było już co najmniej od lutego 2012 r., a niektóre szpitale już przed Bożym Narodzeniem mówiły o problemach z zakupem tych leków.
Dlatego zdziwiła mnie bardzo wypowiedź wiceministra zdrowia, który w materiale telewizyjnym 11 kwietnia informował, że do ministerstwa nie dotarły ze szpitali informacje o przerwach w chemioterapii. Zdziwiła, bo na konferencji prasowej zorganizowanej następnego dnia ten sam wiceminister podzielił się wiedzą, że już 21 października 2011 r. do resortu przekazana została informacja o problemach firmy farmaceutycznej z linią produkcyjną. I że przez to wystąpią ograniczenia w dostawie leków. Sytuacja taka miała trwać trzy miesiące, jednak 20 marca 2012 r. firma składała w ministerstwie wyjaśnienia w związku z wydłużającym się już do pół roku terminem ponownego wprowadzenia na rynek cytostatyków. Zatem Ministerstwo Zdrowia wiedzę na ten temat miało. Pytanie tylko, czy się nią podzieliło z dyrektorami szpitali? Ci twierdzą, że o ograniczeniach w produkcji dowiadywali się z hurtowni farmaceutycznych. Komu wierzyć?
Tak oto doszliśmy wreszcie do chwili, w której problemem zajęły się media. Stawiały one z jednej strony pacjentów, którzy błagając o leki cytostatyczne, potwierdzali tym samym, że ich fizycznie dla nich nie ma. Z drugiej przedstawicieli Ministerstwa Zdrowia, którzy najpierw mówili, że o problemie odsyłania pacjentów z kwitkiem resort nic nie wie, a w końcu że owszem, tych cytostatyków akurat nie ma, ale są zamienniki, które można włączyć do terapii.
Jeśli to takie proste, to po co nam lekarze? Można centralnie sterować leczeniem milionów Polaków, mówiąc im, że dostępny akurat lek będzie dla nich właściwy. Żaden odpowiedzialny lekarz bez zapoznania się wcześniej z historią choroby pacjenta nie odważyłby się tak jednoznacznie (i zaocznie) wskazać konkretnego leku w terapii, szczególnie onkologicznej. A tak odebrano wspomnianą deklarację ministerstwa. To nie tylko bezduszne, lecz także aroganckie. Słów tych słuchali ludzie, którzy chwytają się każdej nadziei na wyleczenie. Idą do swojego lekarza prowadzącego i mówią, że słyszeli o zamiennikach. A lekarz im odpowiada: „Tak, ale akurat nie w pani/pana przypadku”. Co mają zrobić ci chorzy? Ściągnąć lek do kraju na własną rękę? Który szpital będzie na tyle odważny i zaaplikuje go pacjentowi? Stawiam te pytania, bo nadrzędnym prawem człowieka, prawem Polaka zapisanym w Konstytucji RP jest prawo do życia i ochrony zdrowia. Dlaczego politycy i apolityczni urzędnicy ministerstwa nie zadbali o zabezpieczenie tego prawa pacjentom? Wiem, że „to nie takie proste, jak się z zewnątrz może wydawać”. Tak pewnie by odpowiedzieli. Ale chyba nie zajmują swoich stanowisk przypadkiem i pod przymusem. Powinni tam pracować najlepsi i oddani swojej pracy urzędnicy, realizujący zadania nałożone na państwo, niezależnie od tego, kto jest akurat ministrem. Zrzucanie winy na innych i skupianie się na pisaniu pism oraz zbieraniu na nich pieczątek ludzi nie wyleczy.
Dotarła do mnie informacja, że dopiero w tygodniu poprzedzającym dostawę leków w ramach importu docelowego konsultant krajowy ds. onkologii zaczął zbierać informacje ze szpitali o sytuacji związanej z zaopatrzeniem w cytostatyki. Czy rolą krajowego konsultanta nie powinno być radarowe śledzenie sytuacji w danej dziedzinie i natychmiastowe reagowanie? W tym przypadku wystarczyłoby kontrolnie wykonać raz na jakiś czas kilka telefonów, wysłać kilka e-maili do szpitali z pytaniem o stan magazynowy i prognozy zużycia leków. Czy tak się stało? Tego nie wiem. Widzę natomiast, że wszyscy wokół przerzucają się odpowiedzialnością za sytuację, która stała się faktem. Ludzi, którzy ciężko chorują, którzy każdego dnia myślą o śmierci, dręczy się jeszcze dodatkowo lękiem, że może leczenia dla nich w ogóle nie będzie.
Sytuacja przypomina mi jazdę niesprawnym technicznie samochodem z nadzieją, że nigdy się nie zepsuje – a więc jedziemy do końca, ile się da, a jak już staniemy, to wtedy będziemy się martwić. Może awaria nie zdarzy nam się ciemną nocą na bezludnych bezdrożach. Albo ostatecznie zwalimy za nią winę na producenta samochodu.

Aneta Król-Żurawska, ekspert ds. ochrony zdrowia Instytutu Spraw Publicznych