Przybywa chętnych do objęcia stanowiska po Ewie Kopacz, minister zdrowia. Jest to o tyle dziwne, że obok Ministerstwa Pracy to jeden z najtrudniejszych resortów do kierowania. Wejście tam już na starcie gwarantuje miejsce na podium w wyścigu na najmniej popularnego ministra.
Wśród wymienianych kandydatów na przyszłego szefa od zdrowia są zarówno tacy, którzy nie dostali się do Sejmu, jak i tacy, którzy będą co prawda zasiadać w jego ławach tylko, że nie za bardzo wiedzą, co tam mogą robić. Jeszcze inni są typowani, bo przychodzi czas spłaty przedwyborczych rachunków.
O ile wciąż nie wiadomo, kto nim zostanie, o tyle pewne jest, że przekraczając próg budynku resortu, przyszły minister zdrowia nie będzie narzekał na nudę. I to niezależnie od tego, czy zdecyduje się na kontynuację pracy swojego poprzednika, czy też wywróci je do góry nogami lub przedstawi autorskie propozycje.
Jeżeli wybierze to pierwsze rozwiązanie, to przede wszystkim musi wyraźnie powiedzieć, jaka przyszłość czeka NFZ i czy wprowadzony zostanie system dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Prace nad tym ostatnim projektem trwały całą poprzednią kadencję rządu. Bez większych rezultatów. Pierwsze miesiące sprawowania władzy to również dobry moment na deklarację np. o zwiększeniu składki zdrowotnej. Im bliżej do kolejnych wyborów, tym skłonność do podejmowania takich decyzji mniejsza. Jej przedstawienie oznaczałoby jednak rezygnację z dotychczasowej polityki ministra zdrowia. Ten, kto się na to zdecyduje, będzie musiał również odpowiedzieć na pytania – czy kontynuować przekształcenia szpitali w spółki, a także jak zwiększyć liczbę lekarzy, niekoniecznie likwidując staż podyplomowy.
Z odpowiedzią na te pytania musimy jednak poczekać co najmniej do końca roku. Do tego czasu obowiązki ministra pełni Jakub Szulc, czyli sprawdzony współpracownik Ewy Kopacz. Być może najlepszy w tej chwili kandydat na szefa resortu.