Nawet jeśli w szpitalu jest 70 proc. pielęgniarek na etatach, które zastrajkują, to pozostałe 30 proc. „kontraktowych” wystarczy, żeby przez jakiś czas zabezpieczyć pacjentów

Braki kadrowe, przeciążenie pracą, zaawansowany wiek, łączenie kilku etatów – pandemia uwypukliła tylko problemy, z którymi środowisko pielęgniarskie zmaga się od wielu lat. Kiedy się one zaczęły? A może lepiej zadać pytanie: kiedy ich nie było? Już w Porozumieniach Sierpniowych 16. postulat strajkujących brzmiał: „Poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym”. Jeden z 30 podpunktów mówił o tym, by „podnieść płace za nocne dyżury pielęgniarskie”. Prekaryzacja tej grupy zawodowej na dobrą sprawę przyspieszyła jednak już po upadku PRL, na przełomie XX i XXI w.
Krystyna Ptok, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych (OZZPiP), który zapowiedział akcję strajkową i rozpoczął przygotowania do sporów zbiorowych w całym kraju, pracę pielęgniarki zaczęła w końcówce lat 70. Wtedy wystarczyło skończyć liceum specjalistyczne, zarobki nie były oszałamiające, ale wszyscy mieli mało – tyle, by starczyło na życie. Pielęgniarek jednak nie brakowało. Po transformacji zaczęło się to zmieniać. Do 1997 r. ich liczba rosła i sięgnęła 217,2 tys., by już pod koniec 2006 r. spaść do 179,3 tys. Dlaczego? Zdaniem szefowej OZZPiP wpływ miały na to kolejne reformy służby zdrowia, zwłaszcza ta z 1999 r. o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym. Szpitale w większości oddano samorządom i przekształcono z jednostek budżetowych w samodzielne. Jak opowiada szefowa związku, lokalne władze nie miały pieniędzy i chętnie przekazywały zarządzanie placówkami prywatnym firmom. Tak było ze szpitalami w Blachowni Śląskiej i Pszczynie, których historię Ptok zna doskonale z autopsji. Prywatni właściciele zaczęli tam od zwalniania ludzi, żeby ciąć koszty. A że pielęgniarek zawsze było najwięcej – nawet ok. 60 proc. całego personelu – jako pierwsze dostawały wypowiedzenia. Podobnie było w całym kraju.

Bez kolacji można przeżyć

Do przetrzebienia personelu pielęgniarskiego przyczyniła się też zmiana modelu kształcenia. W związku z wejściem do Unii Europejskiej Polska musiała dostosować go do unijnych dyrektyw: zamiast liceów pielęgniarskich i szkół policealnych wprowadzono obowiązek ukończenia studiów przynajmniej na poziomie licencjackim. Natomiast jeśli ktoś ze „starym” wykształceniem chciał wyjechać do pracy w krajach UE, musiał ukończyć studia pomostowe. W efekcie w systemie są dziś pielęgniarki zarówno po studium policealnym, jak i po licencjacie czy magisterce; nierzadko pracują na równorzędnych stanowiskach.
Po reformie wymóg ukończenia studiów zniechęcił niektórych absolwentów liceów do wyboru zawodu pielęgniarki. Zresztą uczelni oferujących studia w tej dziedzinie początkowo było mało. Ale co najważniejsze, przed polskimi pracownikami otworzył się rynek pracy w UE i pielęgniarki chętnie z tego skorzystały. Od 1 maja 2004 r. do 31 grudnia 2009 r. wydano im 11,6 tys. zaświadczeń o możliwości podjęcia pracy w zawodzie za granicą. Austria, Grecja, Szwecja, Wielka Brytania – to były najchętniej wybierane kierunki migracji. Dane nie są pełne, bo część pielęgniarek mogła wyemigrować bez zaświadczenia, by pracować np. jako opiekunka osoby starszej czy niepełnosprawnej. Jak wynika z badań z 2014 r. („Sytuacja polskich pielęgniarek za granicą”), opublikowanych w czasopiśmie „Problemy Pielęgniarstwa”, „najważniejszymi motywami podjęcia decyzji o migracji, niezależnie od kraju obecnego pobytu, były kwestia materialna oraz lepsze warunki pracy”.
Te w Polsce nie poprawiały się, ale pielęgniarki, które nie wyjechały, od czasu do czasu próbowały przypominać rządzącym o swoich problemach: że jest ich coraz mniej, starzeją się, kiepsko zarabiają i są przeciążone. Po protestach z 1999 r. apogeum nastąpiło 5 grudnia 2000 r.: jak donosiła „Służba Zdrowia”, protesty objęły 86 placówek, głodówki trwały w 19, strajki w 28, a okupacja w 39 – na ok. 700 szpitali w Polsce. 22 grudnia Sejm uchwalił tzw. ustawę 203, na mocy której pracownicy publicznych zakładów opieki zdrowotnej zatrudniający powyżej 50 osób mieli dostać podwyżki w wysokości 203 zł w 2001 r. i 171 zł w kolejnym roku. Ale ustawodawca nie podał źródeł finansowania, w efekcie czego szpitale miały płacić z własnych budżetów. Niektóre to robiły i się zadłużały, inne wypłacały część przewidzianej kwoty, kolejne – wcale.
Protest pielęgniarski, który najbardziej zapadł w pamięć opinii publicznej, to jednak „białe miasteczko”: 19 czerwca 2007 r. pielęgniarki rozbiły obóz pod gmachem kancelarii premiera. To była spontaniczna akcja: chciały porozmawiać z szefem rządu – był nim Jarosław Kaczyński – o reformie ochrony zdrowia i podwyżkach, ale ten odmówił spotkania. Na drugi dzień wysłano na protestujące policję, próbowano zagłuszać ich rozmowy przez telefony komórkowe.
– Po pierwszej próbie usunięcia ich spod KPRM pielęgniarki „odstraszały” policjantów grzechotkami zrobionymi z plastikowych butelek wypełnionych czym się dało: kamykami, monetami. To wtedy władza zrozumiała, że nie da się ich łatwo przepędzić – opowiada Elżbieta Buczkowska, była prezes Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych. Szef PiS, komentując głodówkę kobiet, mówił: „Na razie nie zjadły kolacji. To nikomu jeszcze nie zaszkodziło”. Awantura trwała prawie miesiąc, do 15 lipca 2007 r. W imieniu rządu z protestującymi negocjował prof. Zbigniew Religa, obiecując rozdzielenie nadwyżek z funduszy NFZ na podwyżki. Ale znów to, kto je dostanie, miało zależeć od dyrektorów placówek medycznych. Do dziś ciągną się w sądach spory z pracodawcami, którzy nie podwyższyli pielęgniarskich pensji.
Kolejne duże akcje to głodówka w 2010 r., okupacja galerii sejmowej w 2011 r. i rozbicie miasteczka w 2012 r. Nic się nie zmieniało. Dopiero pod koniec września 2015 r. – po wielotysięcznej manifestacji w stolicy i ogłoszeniu pogotowia strajkowego – pielęgniarkom udało się wywalczyć coś, co weszło do języka potocznego jako „zembalowe”: w ciągu kolejnych trzech lat miały otrzymywać po 400 zł podwyżki miesięcznie. W sumie w 2018 r. – 1,6 tys. zł. (na rękę 920 zł, kwota została podwójnie opodatkowana). W efekcie do zawodu zaczęły wracać osoby, które go porzuciły – do końca 2016 r. prawie 2,4 tys. osób. Spadła też liczba wniosków o wydanie zaświadczenia o kwalifikacjach zawodowych na potrzeby migracji zarobkowej – z 1,5 tys. w 2015 r. do 987 w następnym. – Wydawało się, że zaczyna iść ku lepszemu – mówi Zofia Małas, obecna prezes Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych. Dodaje, że z kolejnymi ministrami Platformy rozmawiało się ciężko, z ministrem PiS Konstantym Radziwiłłem – także, ale za Łukasza Szumowskiego sprawy nabrały rozpędu: udało się wypracować dokument – „Politykę wieloletnią państwa na rzecz pielęgniarstwa i położnictwa w Polsce”. Wymyślono parę sprytnych sposobów, aby przyciągać młodych ludzi do zawodu. W 2018 r. na mocy kolejnego porozumienia pomiędzy rządem a samorządem przedłużono „zembalowe”.
Choć w tym roku pracuje o blisko 1,8 tys. pielęgniarek więcej niż w poprzednim, to jeśli chodzi o liczebność personelu, nadal jesteśmy na szarym końcu wśród krajów OECD. Współczynnik wysycenia pielęgniarkami (ich liczba na 10 tys. mieszkańców) wynosi u nas 5,16. Dla porównania w Wielkiej Brytanii sięga on 7,88, w Czechach – 8,7, w Niemczech – 12,85. Wysycenie pielęgniarkami nie jest też w całej Polsce jednakowe: na Lubelszczyźnie współczynnik jest dość wysoki, ale już np. w Zachodniopomorskiem, Pomorskiem czy na Warmii i Mazurach jest mniejszy niż cztery. W wielkich miastach, gdzie najbardziej brakuje personelu, koszty życia, wynajmu mieszkania są tak wysokie, że przeprowadzka się nie opłaca. Wprawdzie od 2014 r. średnia pensja w zawodzie wzrosła z 3,4 tys. zł do 5,3 tys. zł, w praktyce oznacza to 3,5 tys. zł na rękę. – Pielęgniarka w każdej sytuacji ekonomicznej kraju powinna zarabiać na wejściu minimum średnią krajową. Tymczasem dziś nie tylko pielęgniarka, ale i położna czy ratownik nieraz słyszą 2,6–2,8 tys. zł brutto. To niegodziwe, szczególnie dla osoby po studiach – podkreśla Elżbieta Buczkowska. O zatrudnieniu kontraktowym mówi, że to ogromne ryzyko: osoba, która wykonuje jeden z kluczowych w pandemii zawodów, nie ma należytego zabezpieczenia na wypadek kwarantanny, zakażenia czy złamania nogi. Wielu – jak Monika Drobińska czy Paweł Witt – wybrało taką formę zatrudnienia, by mieć bardziej elastyczny czas pracy i po prostu móc więcej zarobić.

Partner, nie sługa

Efekty pozytywnych zmian zaczęły przesłaniać niepokojące sygnały, które pojawiły się, gdy wybuchła pandemia. Zdaniem ekspertów to prawdopodobnie ona sprawiła, że na 5 tys. absolwentów szkół dających uprawnienia do wykonywania zawodu pracę podjęło tylko nieco ponad tysiąc. Środowisko odebrało jako policzek likwidację departamentu pielęgniarek i położnych w Ministerstwie Zdrowia (z tym związana była też rezygnacja wiceminister Józefy Szczurek-Żelazko). – Kto będzie nas reprezentował w MZ? Jak ma wyglądać polityka państwa wobec nas bez nas? – pyta Anna Kliś, pielęgniarka z 21-letnim stażem.
Pojawiły się też pomysły, by „zembalowe” skasować – pielęgniarkom od lipca 2021 r., a ratownikom medycznym od stycznia. Do tego doszło zamieszanie z ustawą covidową – 28 października prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę, która zakładała m.in. dodatki dla wszystkich pracowników ochrony zdrowia zaangażowanych w walkę z epidemią, ale przez kolejny miesiąc akt nie został opublikowany, gdyż – jak słyszymy od przedstawicieli kancelarii głowy państwa – „doszło do pomyłki”. Wreszcie 29 listopada ustawa weszła w życie wraz z nowelą, która przyznawała dodatki tylko medykom, których do pracy z pacjentami covidowymi skierował wojewoda.
– Nie rozumiem, czym różni się człowiek w kombinezonie pracujący z pacjentami na zlecenie wojewody od innego w kombinezonie, któremu wojewoda nie dał zlecenia – irytuje się Paweł Witt. – Przecież dziś narażamy się wszyscy tak samo, pacjent, który przychodzi ze złamaną ręką, też może być covidowy – dodaje. Witt jest synem lekarki i już w wieku 16 lat postanowił, że wybierze pielęgniarstwo. – Byłem wolontariuszem w szpitalu na OIOM-ie, spodobało mi się to, że pielęgniarki wciąż działają, są blisko pacjenta. Lekarze przychodzą, wydają zlecenia, odchodzą, a one zostają – opowiada. Rodzina odebrała jego decyzję o wyborze drogi zawodowej niemal jak mezalians, ale się uparł. Po studiach zrobił doktorat, skończył trzy kierunki studiów podyplomowych, jest trzecią kadencję prezesem Polskiego Towarzystwa Pielęgniarek Anestezjologicznych i Intensywnej Opieki, pracuje jako oddziałowy w Klinice Anestezjologii i Intensywnej Terapii DSK UCK Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i wykłada na WUM.
Środowisko pielęgniarek i położnych to zresztą coraz lepiej wykształcona grupa. W latach 2002–2019 tytuł specjalisty uzyskało prawie 68 tys. pielęgniarek (na 230 tys.) i 7,5 tys. położnych (na 28 tys.); wiele ukończyło kursy specjalistyczne i kwalifikacyjne. Żeby zostać specjalistą, trzeba w ciągu 1,5 roku odbyć 1,2 tys. godz. zajęć i zdać trudny państwowy egzamin. Tak trudny, że jak zauważa dziekan kierunku pielęgniarstwa na WUM dr hab. Łukasz Czyżewski, często lekarze tej specjalizacji nie znają odpowiedzi na pytania, jakie muszą znać pielęgniarki/pielęgniarze, który go zdają. Jak mówi Witt, skończyły się czasy kształcenia służących: dwa kroki za lekarzem, milczeć i wykonywać polecenia. Ale stereotyp wciąż pokutuje. Sebastian Kuklo, pielęgniarz, opowiada, że nadal lekarz protekcjonalnym tonem potrafi poprosić którąś z jego koleżanek o „zrobienie kawki”.
– Jestem partnerem lekarza, tak samo jak on ratuję życie ludzkie, nie pozwolę się sprowadzać do roli posługaczki – mówi Monika Drobińska, pielęgniarka z Wrocławia (po wielu kursach i specjalizacjach, pracuje na oddziale neurochirurgii z intensywnym nadzorem medycznym). Nie znosi, kiedy ktoś do niej mówi per „siostro” – woli już po imieniu. Zauważa też, że dziś pielęgniarka może odmówić wykonania zalecenia lekarza, jeśli uzna, że ten się myli (mówi o tym art. 12 ust. 2 ustawy o zawodach pielęgniarki i położnej). – Pielęgniarka kojarzy się ludziom ze starszą panią w czepku, o opuchniętych nogach, zmęczoną. I mają rację. Średnia wieku w naszym zawodzie to 52,5 roku – przypomina. Najciężej mają pielęgniarki, które pracują w dwóch, trzech miejscach. Rekordzistki dobijają do ponad 300–400 godzin miesięcznie. Co w czasach pandemii wiąże się ze szczególnym ryzykiem. Nie ma dnia, by na profilu OZZPiP nie publikowano nekrologu. Pielęgniarki umierają nie tylko z powodu COVID-19 (na 1,4 tys. zgonów w tym roku ok. 26 było spowodowanych zakażeniem SARS-CoV-2), ale też przemęczenia. Niedawno w środowisku było głośno o kobiecie, która po powrocie z 36-godzinnego dyżuru zmarła na serce. Analitycy Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych obliczyli, że w tym roku średnia wieku zmarłych to 63 lata, podczas gdy oczekiwana długość życia kobiety w Polsce wynosi 81 lat.

Pompy i papiery

Zgodnie z obowiązującymi przed pandemią normami (teraz zostały zniesione) pielęgniarka mogła mieć pod opieką do 15 pacjentów. Niektórzy w tzw. dobie zerowej, tuż po operacji, jeszcze pod respiratorem; inni – leżący, potrzebujący tlenoterapii. – Samo przygotowanie leków dla tylu osób i ich podanie jest sztuką, różne substancje, w różnych dawkach, o różnych porach. Niektóre podaje się przez automatyczną strzykawkę, tzw. pompę infuzyjną. Trzeba na bieżąco, parę razy w ciągu godziny, kontrolować funkcje życiowe pacjentów tuż po operacji, zerkać na dreny, worki z moczem, przejrzeć każdy opatrunek, czy nie przesiąka, zacewnikować, umyć, zmienić pampersy, nakarmić. Przewrócić z boku na bok, jak ktoś jest podłączony do respiratorowych rurek, a to skomplikowane. Leczyć odparzenia i odleżyny. Zawieźć na blok operacyjny, badania i z powrotem. Obliczyć bilanse – ile pacjent przyjął płynów, a ile wydalił – wylicza Monika Drobińska. Do tego dochodzą obowiązki administracyjne: każdą czynność przy pacjencie trzeba udokumentować. Jeśli 15 pacjentów ma wkłucie obwodowe – venflon – to do wypełnienia jest 15 kart. Tak samo przy opatrunkach, cewnikach, pomiarach. – Ludzie widzą, że pielęgniarki ciągle okupują komputer, często jeden na cały oddział. I tak jest, bo każdą wolną chwilę wykorzystują, by uzupełnić dokumentację – dodaje. I jeszcze telefony, bo rodziny chcą wiedzieć, jak się czują ich bliscy, więc która może, to odbiera, informuje. Część tych czynności mogłyby wykonywać opiekunki czy opiekunowie medyczni po rocznym przeszkoleniu. Na przykład u Moniki Drobińskiej na oddziale jest jedna taka osoba, ale o 14 wychodzi do domu. I tak mają szczęście, bo w wielu placówkach opiekunów nie ma.
Choć nasza rozmówczyni kibicuje pielęgniarskiemu związkowi w przygotowaniach strajkowych i uczestniczyła we wcześniejszych akcjach, tym razem nie zamierza i nie bardzo wierzy w powodzenie protestu. – Nie mogę sobie pozwolić na utratę zarobków, nie rzucę pracy. Chorowałam na COVID-19, mój partner zresztą też, i kwarantanna zjadła całe nasze oszczędności – mówi. Podejrzewa, że inni zatrudnieni na kontraktach z powodów finansowych też nie będą strajkować. A nawet jeśli w jakimś szpitalu jest 70 proc. pielęgniarek na etatach, które zastrajkują, to pozostałe 30 proc. „kontraktowych” wystarczy, żeby przez jakiś czas zabezpieczyć pacjentów. Planowe operacje zostaną wstrzymane, kogo się da, wypisze się do domu.

Pasja na 36-godzinnym dyżurze

Jak zauważa w swojej pracy „Czy pielęgniarkom wolno strajkować o kasę” dr Michał Zabdyr-Jamróz z Instytutu Zdrowia Publicznego UJ, zawód pielęgniarki jest tradycyjnie silnie kojarzony z wizerunkiem pracy opiekuńczej – w domyśle kobiecej, wymagającej poświęcenia się dla innych, ale przynoszącej ograniczone korzyści materialne i społeczne (niski prestiż). Gratyfikacją powinno być samo pomaganie innym. Tego typu przekonania i postawy dotyczące cnót zawodowych danej grupy ułatwiają zaś jej eksploatowanie.
Zwłaszcza ci, którzy zaczęli pracę w zawodzie pielęgniarskim po transformacji ustrojowej, często podchodzą do swojej pracy już bardziej pragmatycznie. – Jestem, tak jak moje koleżanki, profesjonalistą, specjalistą w swojej dziedzinie, dobrze wykształconym fachowcem. Muszę mieć predyspozycje, ale nie muszę mieć misji ani pasji. I jej nie mam, co nie oznacza, że pacjent pod moją opieką jest gorzej traktowany niż pod opieką tych, którzy sobie wmawiają, że po 30 latach pracy pasję nadal posiadają. Szczególnie w 36. godzinie dyżuru – mówi Paweł Witt.
– Żądamy uczciwego wynagrodzenia za naszą pracę. Jestem spełniona zawodowo, mam świetną, odpowiedzialną pracę, nie żałuję jej wyboru. Ale mam wrażenie, że od wielu lat pozwalaliśmy się traktować jak ostatni frajerzy – podkreśla Monika Drobińska.
Oboje przekonują, że aby środowisko pielęgniarek stało się liczącym się partnerem dla rządzących, potrzebne jest odmłodzenie kadry i zmiana sposobu myślenia. Przygotowanie strategii i przeprowadzenie jej w nowoczesny, skuteczny sposób: do pomocy w negocjowaniu z rządzącymi związek i rada pielęgniarska powinny wynająć dobrego prawnika, a na sytuacje kryzysowe – jak strajk w Centrum Zdrowia Dziecka w 2016 r. – zatrudnić sprawdzoną firmę PR-ową. – Brakuje młodych, energicznych liderów – twierdzi Witt.
Ostatnio ministerstwo próbuje szachować środowisko, sugerując, że braki kadrowe wypełnią pielęgniarki ze Wschodu. Nowe przepisy przewidują bowiem szybką ścieżkę uznawania ich kompetencji zawodowych, bez konieczności nostryfikacji dyplomu i zdawania egzaminu językowego. W 2000 r., kiedy wybuchł ogólnopolski strajk pielęgniarek, Monika Drobińska pracowała w poznańskim szpitalu na intensywnej terapii. Opowiada, że dyrektor placówki mówił im wtedy, że żadnych podwyżek nie dostaną – mogą dalej protestować, bo pod szpitalem czeka autokar z pielęgniarkami z Ukrainy. Powiedziały jednak „sprawdzam” i odeszły od łóżek. Ukraiński personel okazał się legendą miejską. Teraz też tak może się zdarzyć.
Jestem spełniona zawodowo, mam świetną, odpowiedzialną pracę, nie żałuję jej wyboru. Ale mam wrażenie, że od wielu lat pozwalaliśmy się traktować jak ostatni frajerzy – podkreśla Monika Drobińska