Jako pielęgniarka nawyk szorowania rąk mam zakodowany od lat. Nikt nie będzie pamiętał, że wiele razy prosiłam o test, że sama się zgłosiłam do szpitala. Tylko że byłam pierwsza.
/>
Śni mi się, że śnię i nie mogę się obudzić. Umrę, jeśli mi się nie uda. Gwałtownie łapię płytki oddech, walczę ze sobą – wspomina Joanna. Te koszmary zaczęły się w szpitalu, do którego w pierwszej połowie marca trafiła w ciężkim stanie na skutek zakażenia SARS-CoV-2. Zgodziła się opowiedzieć o tym, co przeszła, ale stawia jeden warunek: jej dane i szczegóły pozostaną do wiadomości redakcji. Dlaczego? – W swoim mieście, niedaleko Warszawy, byłam pacjentką zero. Jestem pielęgniarką z długim stażem i potrafię rozpoznać, gdy dzieje się coś niepokojącego. Mimo to długo prosiłam, zanim wykonano mi test. Niestety, znalazły się osoby, które opowiadają, że chodziłam i roznosiłam wirusa, że powinnam za to zapłacić. To bardzo boli.
Strach przed śmiercią
– Leżałam w sali na oddziale zakaźnym, który wkrótce został przekształcony w szpital jednoimienny. Wsłuchiwałam się w siebie. Przychodzili lekarze, powtarzali: „Niska saturacja. Płuca zajęte, brakuje miejsca do prawidłowej wymiany gazowej”. Wiedziałam, że jak proces będzie postępował, uduszę się. Najgorsza była świadomość tego, co się dzieje – wspomina. Leżała podpięta pod wąsy z tlenem, dostawała leki odwadniające (było to związane z odbarczeniem płuc, czyli usunięciem płynu zastoinowego) i sterydy. Chwilę po podaniu środków czuła się nieco lepiej, by za moment znów łapać powietrze jak ryba. Przez półtora tygodnia jej organizm zdawał się nie reagować na leczenie.
– Nie mam pojęcia, gdzie się zakaziłam. Pracuję na szpitalnym oddziale chirurgicznym i osoby, które do nas trafiały, miewały podwyższoną temperaturę. Zwykle była ona efektem przebytych urazów, infekcji innego rodzaju – opowiada Joanna. Chodziła do sklepu, na zakupy, ale na zagranicznej wycieczce nie była od lat.
Odkąd usłyszała o epidemii panującej w Chinach, a potem rozprzestrzenianiu się koronawirusa w zachodniej Europie, starała się być bardzo ostrożna. – Nawyk szorowania rąk mam zakodowany od lat, goniłam też do umywalki męża i synów – podkreśla pielęgniarka. Zawsze była chorowita, dzieciństwo wspomina jako pasmo nawracających angin. Następnie wydarzył się wypadek samochodowy, w efekcie którego usunięto jej uszkodzoną śledzionę. To organ, który bierze udział w produkcji limfocytów, czyli komórek odpornościowych. Produkuje także przeciwciała niezbędne do walki z zakażeniami. – Bez niego moja odporność radykalnie się zmniejszyła.
Pierwsze objawy? Ból głowy, który nie odpuszczał w kolejnych dniach mimo tabletek, i lekko podwyższona temperatura. Jednak nie towarzyszyły temu – typowe dla przeziębienia – bóle gardła i mięśni. Potem pojawiły się suchość w ustach, osłabienie, dreszcze, jakich nigdy wcześniej nie miała. Poszła do lekarza, dostała antybiotyk na trzy dni. Ale w domu gorączka gwałtownie skoczyła, do tego doszła utrata apetytu, węchu, smaku. – Uwielbiam kawę. Zawsze piję trzy, cztery filiżanki dziennie. A tu nic, nawet na to nie miałam ochoty – wspomina Joanna. Lekarka, u której była, zadzwoniła do sanepidu z prośbą o zrobienie jej testu na obecność koronawirusa. Usłyszała, że nie ma podstaw do badania, chyba że ktoś w poważnym stanie trafi na oddział. Wówczas kryteria kliniczne (kaszel, gorączka, duszność) wymagały jednoczesnego spełnienia kryterium epidemiologicznego, jak bezpośredni kontakt z osobą zakażoną COVID-19 czy powrót z regionu, w którym stwierdzono wzmożoną transmisję wirusa. Osoby niespełniające tych kryteriów miały być leczone w warunkach ambulatoryjnych w ramach podstawowej opieki zdrowotnej. – Dostałam więc drugą porcję antybiotyku, po którym miałam odruchy wymiotne. Byłam blada, pot ze mnie spływał strumykami – mówi Joanna.
Zbliżał się weekend, a ona czuła, że zupełnie traci siły. Od lekarki dostała skierowanie do szpitala. Na oddziale usłyszała: zaciemnienia w płucach, saturacja –78 (to stopień wysycenia krwi tętniczej tlenem, norma wynosi 95–98 proc.; wartości poniżej mówią o stopniu niewydolności płuc). Znów prosiła o test i znowu odmówiono. – To była pierwsza połowa marca, kiedy wszyscy uczyliśmy się nowych procedur i chyba nie mieliśmy świadomości ryzyka – tak stara się zrozumieć tamtą decyzję. Pamięta, że wtedy zadzwoniła do mamy w geście rozpaczy. – Nasza rodzina jest duża. Może ktoś pomoże w załatwieniu miejsca w szpitalu w Warszawie. Bałam się, że w moim mieście zostanę pacjentem, któremu w akcie zgonu wpisze się: ostra niewydolność oddechowa.
Test zrobiono dopiero w poniedziałek, wynik przyszedł we wtorek. – Pamiętam, że uchyliły się nieznacznie drzwi. Stanęła w nich moja przyjaciółka, pielęgniarka. Powiedziała, że jestem zakażona i że w szpitalu zbiera się sztab kryzysowy – wspomina. Została przeniesiona do izolatki. Siedziała na łóżku i płakała. – Zadzwoniłam do męża, do mamy. Byli przerażeni. Urywanymi zdaniami wyrzuciłam z siebie, że czuję się intruzem, szkodnikiem, że ich naraziłam. Szczególnie mamę, która przyjechała do mnie do domu pomagać przy dzieciach, gdy zaczynałam chorować – opowiada Joanna. Czekała przez trzy godziny na karetkę, która miała przewieźć ją do szpitala zakaźnego. Starszy syn przybiegł pod budynek. Podrzucił jej kilka niezbędnych rzeczy, bo nie wiedziała, ile czasu jej nie będzie.
Marzyłam o tlenie
Jechała i rozmyślała: jeśli umrze, zostawi tyle niezałatwionych spraw. Za wcześnie. Starszy syn ma 19 lat, pewnie sobie poradzi. Ale młodszy to zaledwie dziewięciolatek. Jak on to zniesie? – Szpital, do którego trafiłam, odebrałam jako ratunek. Widziałam lekarzy w kombinezonach, maskach i przyłbicach. Marzyłam, by znaleźć się w sali, dostać w końcu tlen, bez którego oddychałam coraz płycej. Wiedziałam, że tam mam szanse, że gdy będzie konieczność, zaintubują mnie – opowiada. Uspokajała się w ten sam sposób, w jaki jeszcze niedawno starała się wyciszyć swoich pacjentów.
Trafiła do dwuosobowego pokoju, do którego wiodła śluza. Tamtędy przychodzili lekarze, salowe podające posiłek. Tylko chwilę była na sali sama, bo szybko dołączyła pielęgniarka z jej szpitala, z interny. Miała wynik dodatni, ale bez objawów, więc przekierowano ją do izolacji domowej. Przebywała w niej z kolejną zainfekowaną pielęgniarką, tym razem z chirurgii. – Żartowałyśmy ponuro, że to niemal jak towarzyskie spotkanie – dodaje Joanna.
W międzyczasie przetestowano całą jej rodzinę. U młodszego syna wyszedł wynik ujemny. Zajęli się nim teściowie, którzy też byli wolni od wirusa. Mąż i starszy syn okazali się zakażeni, ale nie mieli objawów. Zachorowała natomiast jej mama. – Trafiła do tego samego szpitala co ja. Poprosiłam, by umieszczono nas w jednej sali – wspomina Joanna. Widok starszej kobiety ją przeraził. – Była półprzytomna, miała fioletowosine policzki i usta, niewidzące spojrzenie. Bywało, że czuła się nieco lepiej. Wtedy prosiłam ją, by cokolwiek zjadła. Odmawiała. Krzyczałam, że nie może tylko tak leżeć, musi walczyć. Ona jakby mnie nie słuchała. W chwilach większej świadomości wyrzucała z siebie zdania, które brzmiały jak testament. Opowiadała, co przekazuje nam, co swojemu bratu.
Po półtora tygodnia organizm Joanny zaczął reagować na leki. Pamięta słowa lekarki, bardzo ostrożne, że płuca ruszyły. Poprawił jej się oddech, zaczęła odbierać telefony. W pierwszej kolejności rozmawiała z teściową. Jej synek naoglądał się wiadomości w telewizji, w których mówiono, że umierają głównie starsi ludzie. Pytał dziadków, czy mama jest stara. Przez telefon starała się brzmieć tak pewnie, jak tylko potrafiła. Rozpłakała się po rozłączeniu, gdy usłyszała na koniec: „Kocham cię mamusiu, tęsknię”.
Płacz był częstą reakcją w szpitalu. Leżąc, widziała zamazany fragment korytarza, słyszała rozmowy dobiegające z sali obok i jęki pacjentów zza ściany. Któregoś dnia wyczuła wielkie poruszenie. Coś się działo. Spytała pielęgniarkę, czy ktoś umarł. „Proszę się nie unosić, bo zabraknie pani tchu. Jeden pan pogorszył się oddechowo i przenieśliśmy go pod respirator na OIOM”, padła odpowiedź. – Potem dowiedziałam się, że ten człowiek zmarł. Był kierowcą autobusu, dwa lata młodszy ode mnie.
Jej myśl wtedy: wszystko w rękach Boga. Budziła się o trzeciej nad ranem, odmawiała różaniec, koronkę. Prosiła też o sen, który nie przychodził. Patrzyła za okno, łaknęła wszystkich sygnałów normalności. Informacji, czy dziś chłodno na dworze, czy pojawiły się pąki na drzewach. Współczuła ludziom, którzy pojawiali się wokół niej – w kombinezonach, binoklach, które szybko parowały. Gimnastykowali się przy wykonywaniu rutynowych czynności, jak pobranie krwi, podłączenie kroplówki.
Gdy poczuła się lepiej, postanowiła pomóc. Uznała, że skoro jest pielęgniarką, to zajmie się mamą. Na siłę podtykała jej tlen, powtarzała: walcz. Obmywała i dbała o higienę starszej kobiety – jednym ze skutków ubocznych leczenia była silna biegunka. – Karmiłam ją, prałam. I tak powoli mijały dni. W końcu i mama zaczęła zdrowieć. Pierwszy raz, gdy zaprowadziłam ją pod prysznic, był dla nas małym świętem. W końcu razem wyszły ze szpitala. – Spędziłam na oddziale trzy tygodnie. Lęk przy wychodzeniu był również potężny. Czy dam radę wrócić do normalnego życia, co z pracą, czy jestem bezpieczna – to myśli, które kłębiły się w jej głowie. Na żadne nie miała pewnych odpowiedzi.
Małymi krokami
Weszła do domu, otworzyła okno na balkon. Położyła się we własnym łóżku i włączyła telewizor. Poprosiła męża o herbatę. To były pierwsze małe kroki ku normalności. Kolejne dwa tygodnie spędziła na kwarantannie. Złapała nawyk obserwowania sąsiadów z bloku. Starszy pan z parteru wychodzi kilka razy dziennie na zakupy, czasem bez maseczki. – Nie rozumiem tej niefrasobliwości – przyznaje. Podobnie jak reakcji kolegów starszego syna. Chłopak poinformował ich, że ma dodatni wynik, że powinni się zgłosić do sanepidu, a przynajmniej siedzieć twardo w domu. Zbagatelizowali to. – A mają w końcu rodziców, dziadków.
Kilka dni temu skończyła kwarantannę, ale obawy przed wychodzeniem narosły. Czego się boi? – To małe miasto, wszyscy się znamy. Rozeszło się, że zachorowałam. Niedawno dotarło do mnie, że ludzie straszne rzeczy wygadują. Choćby chłopak, którym opiekowałam się w szpitalu, gdy leżał z kamieniami w nerkach i bardzo cierpiał. Podawałam mu leki przeciwbólowe, niemal matkowałam, a teraz on rozpowiada, że chodziłam po okolicy i zakażałam. To niesprawiedliwość wielka.
Rozumie ludzki strach, ale z przerażaniem słucha niektórych historii od koleżanek pielęgniarek. – Dziewczyna weszła do sklepu, w którym od lat robi zakupy i usłyszała: „Proszę natychmiast stąd wyjść, bo mi pani klientów zakazi!”. Nie pomogło mówienie, że ma dwa ujemne wyniki i że nic z jej strony nikomu nie grozi – relacjonuje Joanna, nie kryjąc emocji. – Ze mną może być gorzej, bo byłam w lokalnym szpitalu pacjentką zero. Nikt nie będzie pamiętał, że wiele razy prosiłam o test, że sama się zgłosiłam do szpitala. Tylko że byłam pierwsza. To nie jest moja wina, że byli kolejni zakażeni. Wiem jednak, że będę musiała zmierzyć się z podobnymi zarzutami.
Na razie musi odzyskać formę, bo spacer do kuchni jest dla niej wysiłkiem, nie wspominając o wyprawie do skrzynki na listy. – Mięśnie są osłabione tak, jakbym przeleżała ostatnie pół roku w śpiączce – tłumaczy. Badanie krwi pokazało, że po chorobie zostały jej przeciwciała. Ale wie też, że to złudna odporność. – Dziś nikt nie powie z pełną odpowiedzialnością, że ozdrowieńcy, tacy jak ja, nie zachorują ponownie. Przeciwnie, przy wypisie usłyszałam, że muszę na siebie szczególnie uważać. Osłabiony organizm mógłby nie przeżyć kolejnego starcia z COVID-19.
Mimo to ani myśli uciekać z zawodu. Za kilka tygodni stawi się w swoim szpitalu. – Nie zapomnę tego, co przeszłam. Boję się pewnie bardziej niż wcześniej, ale do sześćdziesiątki jeszcze sporo mi brakuje. Lubię swój zawód i nie chcę wykluczyć się z życia. Moje koleżanki myślą podobnie – opowiada. Nie zmieni tego nawet niedawna informacja o śmierci pielęgniarki, kolejnej ofierze koronawirusa wśród pracowników medycznych. Chce teraz myśleć o życiu. O tym, że wsiądzie niebawem w samochód i pojedzie po młodszego syna. Przytuli go, a potem wezmą się za nadrabianie zaległości w szkole, bo trochę się ich uzbierało. Później pojedzie do swojej mamy. W ogródku przed domem jest ławka. Usiądą, napiją się herbaty. A na koniec, gdy cała rodzina dostanie dwa ujemne wyniki testów (mąż i syn czekają teraz na drugi z nich), pójdą razem na spacer.
To małe miasto, rozeszło się, że zachorowałam. Niedawno dotarło do mnie, że ludzie straszne rzeczy wygadują. Choćby chłopak, którym opiekowałam się w szpitalu, gdy leżał z kamieniami w nerkach. Niemal mu matkowałam, a teraz on rozpowiada, że chodziłam po okolicy i zakażałam