Chaos, niepewność, przepychanki ze szpitalami. To codzienność ratowników medycznych, którzy są na pierwszej linii frontu. Jak wygląda walka z chorobą z perspektywy karetki pogotowia i radiowozu
Zrekonstruowaliśmy pracę pogotowia na podstawie setek nagrań. Słychać w nich chaos, niepewność, przepychanki ratowników ze szpitalami. – Mamy problem na Wołoskiej. Mówią nam, że pacjent nie ma 38 stopni, więc się nie kwalifikuje i żebyśmy go zabrali do normalnego szpitala – raportuje ekipa karetki. Przerzucanie się „gorącymi” pacjentami to chleb powszedni.Na to nakłada się niejednolity system reagowania na zakażenia wśród personelu. Teoretycznie w momencie pojawienia się koronawirusa dyrektor placówki powinien ustalać dalsze kroki z sanepidem. Ten jest jednak niewydolny.
7 marca. Wezwanie z numeru 112 do mieszkanki Warszawy.
– Pacjentka z suchym kaszlem, pięć dni temu przebywała z osobą dodatnią na koronawirusa, która na dodatek zmarła. Pani ma duszności w tej chwili. Gdzie możemy ją zostawić – pyta załoga karetki dyspozytora warszawskiego pogotowia.
– Na Szaserów – odpowiada. Chodzi o placówkę, która na czas epidemii została przekształcona w szpital zakaźny.
– Na Szaserów panie odmówiły przyjęcia pacjentki z racji tego, że nie mają testów – melduje karetka.
– Zostawić pacjenta na Szaserów. To nie ma znaczenia. Zostaje – słyszy odpowiedź.
Na miejscu robi się nerwowo, bo do ratowników nikt nie chce podejść.
– Szpital ma obowiązek wziąć pacjenta. Jeśli nie weźmie, to wzywamy patrol policji, że jest odmowa udzielenia pomocy. Pacjent zostaje, a problemy szpitala cię nie interesują – dyspozytor jest nieugięty.
Sytuacja jest patowa. Załoga karetki też traci cierpliwość.
– Podeślij mi policję, bo nie będę tu stał jak głupek. Pani ma na 99 proc. koronawirusa – prosi przez radiostację ratownik. Za chwilę zdaje raport z rozmów z ludźmi ze szpitala:
– Do godziny 8.30 w ogóle nam pacjenta nie przyjmą. Powiedzieli, że nikt nie wejdzie do tego pomieszczenia, bo oni się cały czas odkażają, więc nie wiem, czy nawet policja wejdzie – mówi.
Dyspozytor szuka rozwiązania. Konsultuje się z lekarzem, który jest właśnie na dyżurze w placówce przy ul. Szaserów.
– Jedziecie pod namiot dla pacjentów zakaźnych, zostawiacie pacjenta. Zespół nie będzie dwie godziny czekał. Zostawiacie pacjenta i odjeżdżacie. Dostałeś polecenie, nie rozumiem, czego nie rozumiesz, zostawiasz pacjenta – zapada decyzja.
Tyle, że znów jest problem, bo w prowizorycznie przygotowanych namiotach, które służą za polowe izby przyjęć, też nie ma nikogo, kto mógłby zdecydować o przyjęciu pacjentki. Ratownicy zaś nie zostawią jednak kobiety na ulicy. Ostatecznie po godzinie 7 rano udaje się zażegnać kryzys.
To tylko jedno wydarzenie, z jednego nocnego dyżuru. Pokazuje jednak, z jakimi problemami, chaosem i brakiem procedur na co dzień zmagają się osoby ratujące życie. Zrekonstruowaliśmy pracę pogotowia na podstawie setek nagrań, jakie wysłał nam czytelnik. To dialogi pomiędzy dyspozytorami a załogami karetek.
Lekarze, pielęgniarki, personel medyczny, pracownicy placówek służby zdrowia, ratownicy – wszyscy mają obszary, za które biorą odpowiedzialność. Wszyscy są na pierwszej linii frontu.
Chaos w praktyce
– Nawijaj – słychać głos dyspozytora.
– Mamy problem na Wołoskiej. Mówią nam, że pacjent nie ma 38 stopni, więc się nie kwalifikuje i żebyśmy go zabrali do normalnego szpitala – raportuje ekipa karetki.
Przy ul. Wołoskiej jest kolejny stołeczny szpital zakaźny.
– Zostaje – decyduje głos dyspozytora.
– Powiedz mi jak to zrobić (by został – red.) – prosi ratownik medyczny.
***
Kolejny oddział zakaźny jest przy ul. Wolskiej w Warszawie. Tam też karetka pogotowia odbija się od drzwi. Dosłownie.
– Lekarz dyżurny na Wolskiej odmawia przyjęcia pacjenta – melduje ratownik.
Każda minuta pracy karetki pogotowia jest bezcenna. Decyzje muszą być szybkie.
– Pisz odmowa i kieruj na internę – słyszy od dyspozytora.
***
– Mam odmowę z Banacha i teraz mam odmowę z Wołoskiej – mówi ratownik. Przy ul. Banacha jest również warszawski szpital. Z powodu epidemii przez chwilę był zamknięty, bo okazało się, że jeden z pracowników ma koronawirusa. Gdy próbowała się do niego dobić załoga karetki, funkcjonował już normalnie.
– To musi być Banacha. Zostaje. Jeżeli będą jakiekolwiek problemy, wzywamy policję, że jest nieudzielenie świadczeń medycznych – decyduje dyspozytor. Ratownicy kontynuują pracę.
***
– Mam taką prośbę. Cała rodzina złapała to wszystko i trzeba powiadomić sanepid – w głosie człowieka z kolejnej karetki słychać rezygnację.
– To jest poza naszym zakresem kompetencji i uprawnień. Szpital decyduje – sprowadza go na ziemię dyspozytor.
Wypadki nie zniknęły
Pojawienie się koronawirusa nie spowodowało, że inne zdarzenia zniknęły. Są zawały, wypadki, napady, przemoc domowa.
– Chcę przywieźć panią z nadciśnieniem i lekkim bólem w klatce piersiowej – melduje ratownik.
– Na Lindleya – słyszy. Wie, że musi jechać na izbę przyjęć do Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus.
Wielu pacjentom robi się wywiad epidemiologiczny, ale pewności, że mówią prawdę, nigdy nie ma. Cztery dni temu główny inspektor sanitarny podał, że ponad 460 osób zakażonych COVID-19 to lekarze, pielęgniarki i personel medyczny. Czasowo z opieki nad pacjentami wyłączonych zostało ponad 5 tys. osób. Pewne jest, że liczby te są niedoszacowane, ale i tak pokazują, jak bardzo narażona jest służba zdrowia.
Patrol z wirusem
Także policjanci są blisko frontu. Zostali oddelegowani do kontroli osób, które są na kwarantannie, mają sprawdzać, czy na ulicach nie ma zgromadzeń powyżej dwóch osób. I czy ludzie nie kręcą się bez sensu. Także przestępstwa, podobnie jak choroby inne niż śmiercionośny wirus, nie zniknęły. Dlatego z każdą interwencją narażają się na kontakt z zakażonym.
Pani K. dzwoni na 112, bo mąż ją ranił nożem. Dwunastolatek zgłosił, że rodzice go uderzyli i trzeba jechać sprawdzić. Kobieta znalazła sąsiada – jest już siny, zgon, ale czynności muszą być wykonane. Nastolatek chce wyjść z domu, ale matka go nie puszcza, bo jest zakaz. Dzwoni więc do ojca po pomoc. Ten jedzie kilkadziesiąt kilometrów. Szykuje się awantura, bo kobieta nie zamierza go wpuścić do mieszkania, gdzie oprócz niej i syna jest też nowy partner. Życiowa historia, ale interweniujący policjanci za każdym razem mają z tyłu głowy zagrożenie wirusem.
Tak było na poczcie w Żyrardowie
– Zgłosiła się jakaś Chinka z kartką. Ktoś jej naskrobał, że ma koronawirusa. Ona się na nic nie uskarża i twierdzi, że nie wymaga hospitalizacji. Podjechałbyś na pocztę i ustalił okoliczności. Z daleka się od niej trzymaj. Zachowaj szczególne środki ostrożności. Karetka odmówiła przyjazdu, pewnie się zasugerowali tym, że nie ma objawów. Pewnie w zainteresowaniu sanepidu by była – przekazuje patrolowi policji dyżurny i kilka razy powtarza, aby funkcjonariusze uważali i utrzymywali z kobietą kontakt wzrokowy.
Sytuacja zostaje opanowana i wyjaśniona.
– Nie zgłasza żadnych dolegliwości. Trzyma w ręku kartkę napisaną łamaną polszczyzną od kogoś będącego w kwarantannie z prośbą o wydanie przesyłki. Pracownicy się przestraszyli, nie wiemy, czy miała styczność z koronawirusem, czy ktoś jej tylko napisał upoważnienie – melduje funkcjonariusz, który przyjechał na miejsce.
Tym razem fałszywy alarm.