„…W obliczu epidemii nowej choroby zakaźnej zawody medyczne okazują się krytycznym dobrem narodowym, które trzeba chronić…” – pisze Maria Libura z Nowej Konfederacji w felietonie pt. „Ochrona zdrowia w trybie awaryjnym”. Tylko podpisać się dwoma rękoma pod tym stwierdzeniem. Polska, podobnie jak pozostałe kraje świata, zmaga się z epidemią i nic nie wskazuje, żeby ta walka miała się szybko skończyć.
Nie jesteśmy jej w stanie wygrać bez zdrowego i odpowiednio zabezpieczonego w środki ochrony indywidualnej personelu medycznego. Szkoda, że uzmysławiamy to sobie dopiero teraz, dopiero w tak trudnej sytuacji. Można tylko przypomnieć, jak w październiku ubiegłego roku w trakcie debaty sejmowej posłanka PiS Józefa Hrynkiewicz w odpowiedzi na wystąpienie posłanki PO Lidii Gądek, która alarmowała, że młodzi medycy mogą wyjechać za granicę, aby tam zarabiać, krzyknęła „Niech jadą!”. Dzisiaj zapewne takich słów by nie powiedziała, wiedząc, jak oni, a nawet studenci kierunków medycznych, pracują jako wolontariusze w szpitalach, gdzie zgłaszają się ludzie z podejrzeniem koronawirusa. Chociaż patrząc na to, co dzieje się we Włoszech, za chwilę może się okazać, że taka pomoc już nie wystarczy. Lekarze, pielęgniarki i inni pracownicy szpitali sami zaczynają chorować, korzystać z L4, czy zwyczajnie będą musieli zająć się małymi dziećmi, bo instytucja babci i dziadka w tych wyjątkowych czasach też nie działa.
Ale uproszczeniem jest mówienie, że kadra medyczna, która jest na pierwszym froncie walki z wirusem, to tylko lekarze i pielęgniarki. To rzesza ratowników medycznych, diagnostów, techników, laborantów, ale także rehabilitantów czy fizjoterapeutów. Warto to podkreślić, bo to grupy zawodowe, które przez wiele lat przez kolejne rządy były traktowane po macoszemu. O ile żądania dotyczące wzrostu wynagrodzeń i lepszych warunków pracy lekarzy i pielęgniarek zostały w końcu wysłuchane (widmo ich odejścia od łóżek pacjentów zawsze działało na wyobraźnię polityków), o tyle na postulaty pracowników „drugiej kategorii” władza pozostała głucha. Przez lata słyszeli, że w systemie ochrony zdrowia nie ma pieniędzy na podwyżki dla nich. Tak było najprościej, przecież oni i ich praca dla pacjentów jest w zasadzie niezauważalna. Chory w szpitalu widzi lekarza, pielęgniarkę, diagnosta czy laborant pozostaje niewidzialny. I tak samo niewidzialny był dla decydentów. Efekty są takie, że w Polsce mamy za mało diagnostów medycznych (obecnie jest ich niecałe 16,5 tys. plus 3,9 tys. ze specjalizacją), a już na pewno w sytuacji epidemii. Dziwimy się, dlaczego tak mało testów na koronawirusa jest wykonywanych na dobę, albo że na wyniki czeka się po kilkadziesiąt godzin. Ale skoro w jednym laboratorium pracuje dwóch-trzech diagnostów, do tego jest jedno urządzenie do wykonywania testów, to ile można ich zrobić? Są ograniczenia ludzkie, techniczne, finansowe – i te wszystkie braki właśnie wychodzą w momencie, gdy liczba zakażonych rośnie w Polsce każdego dnia o kilkadziesiąt osób. A jak mówi sam minister zdrowia, będzie tylko gorzej. W najbliższym czasie chorych może być nawet 10 tys.
I na koniec pytanie do rządzących – czy, jak już minie epidemia i życie zacznie powoli wracać do normy, czy wtedy politycy uważnie wsłuchają się w żądania pracowników medycznych „drugiej kategorii”? Czy, jak uczy nas życie, znów okaże się, że postulaty innych, silniejszych grup pracowniczych będą ważniejsze, bo np. mogą przyjechać i palić opony pod siedzibą premiera, albo rzucić kilka świńskich łbów przed drzwiami jego kancelarii?