Obecnie oferowany preparat jest bardziej atrakcyjny dla narkomanów niż dla pacjentów – uważa dr Jerzy Jarosz.
Dlaczego medyczna marihuana budzi tyle kontrowersji?
Te kontrowersje są od dawna, ale głośno się o nich zrobiło dwa lata temu, kiedy pojawił się projekt ustawy Liroya. Wtedy z zapartym tchem śledzono doniesienia a to o zwolnieniu dr. Macieja Bachańskiego, który leczył dzieci produktami na bazie konopi, a to o zatrzymaniu przez policję małżeństwa, które wiozło marihuanę dla chorej na raka matki. Ale tak naprawdę od dawna mówiło się o właściwościach leczniczych konopi. Dlatego że w Polsce nie było regulacji, istniał cały czarny rynek marihuany.
Pan leczył preparatami na bazie marihuany?
Tak, ale nie tym z czarnego rynku. Choć takie osoby dzwoniły do naszego punktu konsultacyjnego i pytały o radę.
I co pan im mówił?
Mówiłem uczciwie, jakie są dowody naukowe, na co może taki preparat pomóc. Ale zapraszałem też na konsultacje. W sumie jedna trzecia rozmów kończyła się spotkaniem. Dla części osób przepisywaliśmy Sativex, jedyny wówczas dostępny lek na bazie marihuany.
To lek za 5 tys. zł.
Trochę tańszy, bo kosztuje 2–3 tys. Do tego udało nam się nawiązać współpracę z aptekarzami, którzy wiedzieli, jak dzielić preparat, aby dostosować go do potrzeb pacjenta, żeby ten mógł sprawdzić, jak na niego działa, i wydać kilkaset złotych, a nie kilka tysięcy. Wielu pacjentów też zbierało pieniądze publicznie. Od pewnego momentu zaczęliśmy sprowadzać w ramach importu docelowego susz z Holandii.
Czyli?
Resort zdrowia wydaje zgodę na import takich preparatów. Problem polega na tym, że nie refunduje.
Chyba część tak?
Tylko dzieciom w konkretnych wskazaniach. Ale żaden z moich pacjentów takiej refundacji nie otrzymał. Kilka spraw trafiło do sądu. W dwóch nawet NSA wydał wyrok na korzyść pacjentów. I co? Nic. To nie przekonało resortu do zmiany zdania. Sprawy nadal są w toku.
Ostatecznie wprowadzono ustawę pozwalającą sprzedawać susz w aptekach.
Ech, ta ustawa to efekt kompromisów. I szczerze mówiąc, wymaga poprawy. Początkowo powstał projekt Kukiz’15, który jednak okazał się dla rządzących zbyt śmiały, bo zakładał uprawę konopi w Polsce. Uznano, że to niebezpieczne. Tymczasem tam właśnie był opisany cały mechanizm kontroli. W efekcie jednogłośnie przyjęto ustawę, która jest o wiele bardziej niebezpieczna.
Czyli?
Chodzi o poprawkę do ustawy o zwalczaniu narkomanii. Pozwala na to, żeby do aptek trafiał susz dostarczany przez firmę, która uzyska koncesję urzędu rejestracji leków i produktów medycznych. Produkt jest wydawany na receptę. Ale uwaga – może ją wydać każdy lekarz i w każdym wskazaniu. Jedyną restrykcją jest to, że nie może jej wypisać weterynarz.
To chyba dobrze, dostęp nie jest za bardzo ograniczony?
Główny kłopot polega na tym, że nie ma kompletnie żadnej kontroli, co się dzieje z tym preparatem, kto go kupuje. Nie ma też tak naprawdę żadnych wskazań, jak i na co ma być stosowany. Producent czy dostawca nie ma obowiązku przygotować informacji, na jakie choroby działa, jakie ma skutki uboczne, jak go dawkować. To tylko susz. Cała odpowiedzialność została przerzucona na lekarzy. A ci praktycznie nie mają żadnego doświadczenia. No bo skąd mają je mieć? Poza tym praktyka pokazała, że sprawdził się czarny scenariusz. Ostatecznie na rynku pojawiła się tylko jedna firma, która dostarczyła na rynek bardzo silny preparat. I szczerze mówiąc, to preparat w takim stężeniu, że jest bardziej atrakcyjny dla narkomanów niż dla pacjentów. Dla tych ostatnich nie tyle jest nieatrakcyjny, co wręcz może być szkodliwy. Ma za silne działanie psychoaktywne. Na przykład w zaleceniach europejskich towarzystw leczenia bólu pojawiły się wskazania, że nie powinien być stosowany przy rozpoczęciu terapii taki preparat, który ma wyższe stężenie niż 12 proc. THC (czyli substancji psychoaktywnej z marihuany).
Ile ma obecny produkt?
19 proc. czyli najwyższy możliwy. Dziwne jest to, że firma ma w swoim portfolio preparaty łagodniejsze. Jednak wybrała akurat ten preparat. Z naszego doświadczenia wynika, że pacjenci są nieprzyzwyczajeni do takich dawek.
Firma mówi, że lekarz może przepisać tak, żeby przyjmować lek o niższym stężeniu.
To musiałby umieć to zrobić. A większość nie umie. Ja też bym nie potrafił. Tak samo jak farmaceuci nie są przygotowani. Otrzymują konkretny susz i jedyne, co mogą zrobić, to wydać to, co mają. Gdyby chory chciał poprosić o przygotowanie skręta, a lekarz tak zapisał na recepcie, to teoretycznie farmaceuta powinien go wydać. Ale to czysta teoria. Tak naprawdę również te sprawy nie są uregulowane. Farmaceuta może wydać preparat nawet dla dzieci, chociaż wiadomo, że na pewno takie stężenie i w ogóle THC może być szkodliwe dla rozwoju mózgu. To wszystko nie zostało dopracowane przez legislatorów.
Nie ma też, jak już wspomniałem, ulotki z charakterystyką produktu. W efekcie firma rozpowszechnia ulotkę, na której jest wymieniona cała lista chorób, w których medyczna marihuana może przynieść ulgę. Problem polega na tym, że akurat sprzedawany w Polsce preparat w tym stężeniu się nie nadaje lub wręcz jest przeciwwskazany w niektórych chorobach, które widnieją na tej liście. Uważam, że firma postępuje nieuczciwie.