3,9 mld zł rocznie – tyle traci państwo w wyniku tej choroby – wynika z najnowszego raportu Instytutu Innowacyjna Gospodarka i Pracodawców RP.
Chodzi nie tylko o nakłady na leczenie, ale także renty, zasiłki oraz utracone korzyści, m.in. wpływy z podatków z powodu nieobecności w pracy czy też obniżonej wydajności chorych pracowników. Zdaniem ekspertów dobrze zorganizowany system mógł obniżyć te koszty.
Niewydolność serca zabija dwa razy częściej niż rak – to powód 49 proc. zgonów, nowotwory odpowiadają za 26 proc. Mimo to problem ten nie przebił się do świadomości społecznej. A podobnie jak przy nowotworach odpowiednia diagnoza i szybko wdrożone leczenie mogą zmniejszyć liczbę zgonów.
W sumie na niewydolność serca choruje 600–700 tys. osób, a umiera ponad 60 tys. rocznie. Umieralność mężczyzn w wieku 24–64 lata jest w Polsce o 45 proc. wyższa niż w Czechach i o 102 proc. wyższa niż w Finlandii.
Z danych zebranych przez IIG wynika, że choć rosną wydatki NFZ na leczenie, to nie przekłada się to na skuteczność. W 2014 r. było to 757 mln zł, w 2015 r. już 824,3 mln zł, a rok temu 900 mln zł. W tym samym czasie straty dla gospodarki były pięciokrotnie wyższe od nakładów – między 2014 a 2015 r. wzrosły z 3,6 mld zł do 3,9 mld zł.
Profesor Ewelina Nojszewska z SGH, współautorka badania, podkreśla, że analizując nakłady na ochronę zdrowia, należy brać pod uwagę nie tylko koszty bezpośrednie, ale i pośrednie, bo inwestycja w lepsze leczenie zwraca się w krótkim terminie. Przykładem są np. koszty przedwczesnych zgonów – 1,2 mld zł. To realna strata, której przynajmniej częściowo można by zapobiec.
Agnieszka Pawlak z Centralnego Szpitala Klinicznego z MSWiA wylicza problemy: zbyt późna diagnoza – lekarze POZ nie są dobrze przygotowani do rozpoznawania objawów, ale też nie zawsze skuteczne leczenie szpitalne, którego finansowanie jest niedoszacowane, w związku z tym chorzy wracają do domów niedoleczeni.
Szwankuje również opieka po szpitalu. Pacjenci, jak wylicza kardiolożka, trafiają pod opiekę specjalisty średnio 95 dni po hospitalizacji, a zgodnie z wytycznymi medycznymi czas ten powinien wynosić maksymalnie dwa tygodnie, tak aby lekarz mógł ustawić odpowiednie leczenie pacjentowi. Jednym z powodów jest długi czas oczekiwania na wizytę u specjalisty.
Brakuje również wyszkolonych pielęgniarek i lekarzy, którzy podjęliby opiekę nad chorym, u którego zdiagnozowano niewydolność serca. – Z tego powodu nie ma też najbardziej efektywnej, zespołowej opieki między specjalistami, lekarzami POZ i wyszkolonymi pielęgniarkami – mówi dr Pawlak.
Chodzi – jak dodaje prof. Jadwiga Nessler z Instytutu Kardiologii UJCM – model opieki, który zmniejszyłby hospitalizacje, stawiając na kompleksową współpracę lekarzy rodzinnych ze specjalistami, również w szpitalu.
Kłopotem jest również brak odpowiedniego dostępu do nowoczesnych terapii. I wiedza pacjentów. – Z analiz wynikało, że po trzech miesiącach tylko 70 proc. z nich kontynuuje leczenie zaordynowane w szpitalu – wylicza Agnieszka Pawlak.
Brakuje wiedzy o tym, na czym polegają objawy niewydolności serca. Tylko kilka procent osób (jak wynikało z badań europejskich) prawidłowo diagnozowało objawy. Na przykład nie łączą opuchlizny nóg z możliwością nieprawidłowości pracy serca. Jego niewydolność to stan, w którym organ nie może prawidłowo pompować krwi i dostarczyć organizmowi odpowiedniej ilości tlenu. Przyczyną uszkodzenia serca może być m.in. zawał, nadciśnienie tętnicze, choroba zastawek, choroby wrodzone czy nadużywanie alkoholu.