Konflikt zbrojny na Ukrainie nie zmienił myślenia kolejnych zarządzających ochroną zdrowia w Polsce. Nadal wyznają doktrynę, zgodnie z którą szpitali w Polsce jest za dużo, szczególnie tych najmniejszych, powiatowych, prowadzących podstawowe oddziały, takie jak chirurgia, interna, pediatria i ginekologia z położnictwem. I że z powodzeniem mogą je zastąpić duże jednostki akademickie. Co z tego, że położone głównie w dużych miastach.

Skutek? Coraz bardziej zadłużające się szpitale powiatowe nie mogą być pewne jutra, głównie na skutek nadmiaru pacjentów, a rząd w ramach restrukturyzacji zachęca je do przekształcania dublujących się ze szpitalem w sąsiednim powiecie oddziałów chirurgii czy ortopedii w oddziały opieki długoterminowej. A najlepiej w ZOL-e, czyli zakłady opiekuńczo-lecznicze, w których lekarze obecni są tylko przez kilka godzin.

Potencjał szpitali powiatowych dostrzegło za to Ministerstwo Obrony Narodowej, które zachęca je do udziału w programie Szpitale Przyjazne Wojsku. To rodzaj partnerstwa, dzięki któremu w zamian za gotowość do zaopatrzenia rannych wojskowych i cywilów szpital będzie mógł liczyć na dofinansowanie i szkolenia.

Choć przyklaskuję inicjatywie MON, podobnie jak szef Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych Waldemar Malinowski, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że rząd nie panuje nad własnymi reformami. A już na pewno, że brakuje koordynacji między ministerstwami.