Wyprawy na linię frontu, tereny powodziowe i obszary skażone – im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej. Rośnie liczba ofert wyjazdów tam, gdzie nadal się rozgrywa tragedia.
Wyszukanie w internecie ofert podróży do Afganistanu nie jest dużo trudniejsze niż znalezienie propozycji urlopu na Zanzibarze. W programie wycieczki do zniszczonego wojną kraju, którą organizuje brytyjskie biuro Hinterland Travel, jest m.in. Mazar-i-Szarif, pierwsze duże miasto poddane przez talibów po ataku amerykańskich bombowców w 2001 r. Opis całej wyprawy ilustrują zdjęcia niesprawnych, bezładnie porzuconych czołgów i wraków samochodów zostawionych na przykurzonej drodze górzystego pogranicza afgańsko-pakistańskiego. „Unikamy południowych terenów między Ghazni a Heratem ze względu na zbyt duże ryzyko” – zapewnia organizator. Lojalnie uprzedza też, że program podróży nie jest ustalony na sztywno: „Zastrzegamy sobie możliwość zmian, droga i pogoda mogą stanowić problem”. Brzmi groźnie. A wyprawa ma potrwać trzy tygodnie. Jej koszt to 3,8 tys. funtów (ok. 16,2 tys. zł), ale na własną rękę trzeba zadbać o ubezpieczenie, wizy i dodatkowe opłaty. Biuro podróży Untamed Borders, które z kolei organizuje dwutygodniowe wycieczki pod hasłem „Afganistan wiosną” oraz trekking w górach Wachan, informuje, że przewodnicy rygorystycznie egzekwują zasadę „albo pełne posłuszeństwo, albo do widzenia”.

Wojna przez lornetkę

W Polsce o tak ekstremalnych wyjazdach słyszało wciąż niewielu. Tymczasem na Zachodzie zyskały sporą popularność już w latach 90. W 1996 r. po raz pierwszy zaczęto je określać mianem dark tourism, czyli mrocznej turystyki (czasem mówi się także o ciemnej lub czarnej turystyce). Malcolm Foley i J. John Lennon, autorzy tego terminu, wyjaśniają, że chodzi o „podróże do miejsc katastrof, masowej śmierci, ludobójstwa i morderstw”. Wbrew pozorom w tej szerokiej kategorii mieszczą się także parki rozrywki i atrakcje edukacyjne skierowane do masowego odbiorcy. Do takich należą np. spowite posępną atmosferą fabryki zabawy (fun factories), jak Dracula Park w Rumunii czy głośna na całym świecie wystawa „Body Worlds”, na której można obejrzeć ciała poddane plastynacji (do 26 czerwca do zobaczenia w Gdańsku).
Prawdziwi mroczni turyści, których nie satysfakcjonuje widok dobrze zakonserwowanych zwłok czy zwiedzanie grobów i świątyń, mogą skorzystać z licznych propozycji wypraw na pola bitew i do miejsc ludobójstwa. Rzecz jasna z Auschwitz jako punktem obowiązkowym (to też jedyny obóz koncentracyjny wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO). Jak podaje portal dark-tourism.com, biblia tej formy podróżowania, na liście 20 najmroczniejszych punktów turystycznych widnieją m.in. Czarnobyl i Prypeć, gdzie doszło do największej w historii katastrofy jądrowej, Hiroszima i Nagasaki – miasta, na które zrzucono bomby atomowe, a także miejsca masakry ludności Tutsi przez bojówki Hutu w Rwandzie. Z przewodnikiem biura podróży można też zwiedzić pola śmierci w Kambodży czy Strefę Zero w Nowym Jorku.
Istnieją również agencje, które wychodzą naprzeciw potrzebom osób zafascynowanych tragicznie zmarłą gwiazdą czy zbrodniarzem celebrytą. Bez większego trudu znajdziemy profesjonalną ofertę zwiedzania domu, w którym sekta Charlesa Mansona zamordowała Sharon Tate, czy przejażdżki tunelem Alma, gdzie zginęła księżna Diana. Agencja Fun Dallas Tours w swoim katalogu ma natomiast wycieczkę trasą ostatniego przejazdu prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Punkt końcowy znajduje się w miejscu, gdzie został on zastrzelony.
Biuro podróży Untamed Borders, które z kolei organizuje dwutygodniowe wycieczki pod hasłem „Afganistan wiosną” oraz trekking w górach Wachan, informuje, że przewodnicy rygorystycznie egzekwują zasadę: albo pełne posłuszeństwo, albo do widzenia
Najbardziej ekstremalne formy czarnej turystyki to wyjazdy do stref, w których aktualnie toczą się konflikty, np. Iraku, Somalii czy Sudanie. Na Zachodzie nie brakuje wyspecjalizowanych w organizowaniu takich wypraw biur podróży (np. brytyjskie Political Tours, Wild Frontiers czy Untamed Borders). Wycieczkowiczów zapewniają, że będą mogli oglądać toczące się walki przez lornetkę z bezpiecznej odległości. Agencje wojennej turystyki z reguły prowadzą byli wojskowi i agenci służb specjalnych. Czytaj: osoby, które znają lokalne władze, wiedzą, jak się poruszać po niebezpiecznym terenie i mają sprawdzone schematy działania w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia. Rzadziej taką działalnością zajmują się podróżnicy-dziennikarze czy korespondenci wojenni (dla nich jest to okazja zbierania materiałów do kolejnej książki lub filmu). – Wyjazdy do czarnych miejsc same w sobie nie są trudne kondycyjnie. Ale zważywszy na małą odległość od strefy ognia czy innego potencjalnego zagrożenia, to trzeba brać pod uwagę, że z widza nieoczekiwanie można stać się uczestnikiem zdarzeń – ostrzega mnie znajomy podróżnik.
Nie bez powodu wyprawy na tereny działań zbrojnych zyskały miano tanatoturystyki (nazwa ta powstała z połączenia greckiego słowa „Thanatos” – uosobienia śmierci w mitach greckich oraz angielskiego „tourism” – turystyka). A.V. Seaton, autor tego pojęcia, tłumaczy, że kategoria ta obejmuje wyjazdy motywowane pragnieniem rzeczywistego lub symbolicznego spotkania ze śmiercią, zwłaszcza brutalną i gwałtowną.

Odskocznia od presji

Polska branża turystyczna na razie nie widzi w kraju zbyt wielkiego rynku dla mrocznej turystyki. Zresztą duże, tradycyjne biura podróży podchodzą do tego rodzaju wypraw bardzo krytycznie. Patrycja Huras, brand managerka Zingtravel.pl (Travelplanet.pl), podkreśla, że wysyłanie turystów w rejony ogarnięte konfliktami zbrojnymi szkodziłoby wizerunkowi jej firmy. Touroperator stara się być bowiem kojarzony z bezpieczeństwem w obcym kraju, a nie ryzykiem. – Takie wyprawy są wbrew kanonom postępowania pilotów wycieczek, którzy mają wręcz obowiązek unikania stref zagrożeń. A jeśli z jakichś powodów się w niej znajdą, to muszą wyprowadzić stamtąd turystów natychmiast po rozpoznaniu niebezpieczeństwa – tłumaczy Patrycja Huras. – Do tego dochodzą przeciwwskazania natury formalnej – choćby polisy ubezpieczeniowe, które wyłączają odpowiedzialność w sytuacji, gdy do niebezpiecznych zdarzeń dochodzi w rejonie wojny czy nawet zamieszek. Poza tym dobre praktyki biur podróży nakazują respektowanie komunikatów MSZ. A w wypadku konfliktu zbrojnego zwykle brzmi on „opuść miejsce natychmiast” – dodaje managerka.
Dla tych, którzy chcą poczuć atmosferę minionej wojny, nieliczne polskie biura podróży oferują co najwyżej wycieczki na Krym i do Kosowa. Kilka agencji organizuje też kilkudniowe wyjazdy turystyczne do Czarnobyla. Kto decyduje się na takie wyprawy? – Jest stała grupa klientów. Jeśli pojechali do Czarnobyla, to wcześniej pewnie byli z nami np. na Krymie – wyjaśnia Mateusz Rak, dyrektor działu biura turystycznego Bis-Pol w Krakowie, które jako pierwsze w Polsce zaczęło wysyłać turystów w miejsce katastrofy jądrowej. – Są to głównie osoby w wieku 30–40 lat, najczęściej mężczyźni. Ciekawi świata, otwarci. Dominuje typ podróżnika odkrywcy – dodaje.
W branży można też nieoficjalnie usłyszeć, że mroczne wyjazdy przyciągają przede wszystkim pracowników dużych firm – poddanych na co dzień szaleńczej presji, zawsze gotowych na nowe wyzwanie. Takich, których potrzeba ryzyka nie znajduje zaspokojenia w korporacyjnej rutynie. Wyprawa do zniszczonego wojną Kabulu jest dla nich odskocznią od ślęczenia po nocach nad raportami czy wypracowywania po godzinach kwartalnej premii. Drugą grupą żądnych przygnębiających wrażeń są znani i sławni oraz ci, którzy naoglądali się programów podróżniczych i show w stylu „Agent – gwiazdy”. A potem sami zapragnęli dotrzeć do faweli w brazylijskim Rio de Janeiro czy slumsów w kenijskiej Kiberze. Choć zwykle kończy się na krótkiej przejażdżce autokarem przez dzielnice nędzy. Ci bardziej odważni może będą jeszcze próbować spędzić noc w hoteliku z blachy.

Facebookowy lans

Motywacje uczestników tak niekonwencjonalnych podróży trudno sprowadzić do wspólnego mianownika. Według badaczy zjawiska dark tourismu na świecie wśród mrocznych podróżników jest wielu majętnych Rosjan i Amerykanów, którym spowszedniały rajskie wyspy, a nurkowanie na rafie koralowej przestało już dawać poczucie wyjątkowości. Tęsknią za nowymi, oryginalnymi doznaniami. W większości przypadków kluczowa jest jednak odwieczna potrzeba wyróżnienia się z tłumu i zaimponowania znajomym. – Nie ma przy tym znaczenia, że często jadą w mroczne miejsce tylko po to, żeby zrobić sobie nowe selfie, które później wrzucą na Facebooka. Albo 800 zdjęć, z których w domu przejrzą tylko 30. Ważne jest, że będą mogli po powrocie powiedzieć: „Pojechałem tam, gdzie nie pojechał jeszcze nikt ze znajomych”. A jeśli znajdą się w obszarze działań wojennych czy miejsc egzekucji, pochwalą się, że byli świadkami tych wydarzeń – tłumaczy Krystyna Szczęsny, kierownik zakładu dydaktycznego turystyka i rekreacja w Wyższej Szkole Bankowej w Chorzowie. Jej zdaniem rosnąca popularność mrocznych podróży to także wyraz rosnącej nieufności do sposobu przedstawiania rzeczywistości w mediach, zwłaszcza społecznościowych. – Naoglądaliśmy się już w nich tylu makabrycznych scen, ale wielu mimo to do końca nie wierzy, czy pokazywane zdarzenia są prawdziwe. Do tego stopnia, że mają potrzebę pojechać na miejsce i sami to sprawdzić – wyjaśnia Szczęsny.
Psychologowie zwracają natomiast uwagę, że mroczna turystyka przede wszystkim stwarza jej amatorom możliwość symbolicznego spotkania ze śmiercią. – Chodzi o zminimalizowanie odczuwanego przed nią strachu – podkreśla dr Jacek Buczny, adiunkt w zakładzie psychologii osobowości Uniwersytetu SWPS w Sopocie. – Szukamy doświadczeń, które dają nam wrażenie kontrolowania śmierci, bo paradoksalnie dopiero w ten sposób czujemy, że jest ona daleko. I że naprawdę żyjemy – twierdzi ekspert. W jego ocenie, przebywając blisko strefy konfliktu zbrojnego, przeżywamy dokładnie to samo co podczas szybkiej jazdy na motorze – w obu przypadkach nabieramy przekonania, że grozi nam poważne niebezpieczeństwo. – Nic się jednak złego nie wydarza, a trwoga przed śmiercią zostaje w jakimś stopniu zredukowana – wyjaśnia dr Buczny.
Na rozkwit dark tourismu trzeba też spojrzeć w szerszym społecznym wymiarze. Obserwatorzy trendów turystycznych przypominają bowiem, że wzorce spędzania wolnego czasu w ostatnich latach ulegają dynamicznym przemianom. Ich zdaniem tradycyjne wyjazdy, opisywane najczęściej jako 3xS (od sun, sea, sand – ang. słońce, morze, piasek), coraz częściej oddają pola tym określanym mianem 3xE (entertainment, excitement, education – rozrywka, podniecenie i kształcenie). Niektórych uszczęśliwi więc edukacyjna podróż po szlakach winiarskich (enoturystyka), inni potrzebują dużej dawki adrenaliny i mocnych wrażeń, której dostarcza turystyka ekstremalna czy wyprawa do pogrążonej w walkach gangów narkotykowych Tijuany.
Z mrocznymi podróżami – jak zresztą z każdą formą turystyki – wiążą się także wątpliwości o charakterze etycznym. Ich organizatorom często zarzuca się robienie biznesu na tragediach i żerowanie na ludzkim cierpieniu. Oskarża się ich o to, że nędzę przekuwają w atrakcję turystyczną, a osobiste dramaty w widowisko. Stąd mieszkańcy dzielnic nędzy czy rejonów zniszczonych wojną na narzucaną im rolę i związane z nią upokorzenie reaguję czasem agresją wobec ciekawskich podróżników. A co jakiś czas media donoszą o bójkach i potyczkach między turystami a członkami społeczności zamieszkujących brazylijskie fawele czy tereny katastrof naturalnych.