Według najświeższych statystyk już ponad 40 proc. nowych aut wyjeżdżających na europejskie drogi to SUV-y. A w segmencie C, kompaktowym, wskaźnik przekracza 60 proc. Nie żartuję. Sześć na dziesięć osób myśli w ten sposób: „Potrzebuję samochodu do jazdy po mieście, odwożenia dzieci do przedszkola i parkowania pod marketem. Wydaje mi się, że duży SUV z napędem na cztery koła będzie idealny”. Pozwólcie, że wam podpowiem – nie będzie. Chcecie kupić pełnomorski jacht, gdy w rzeczywistości potrzebujecie łupiny orzecha zwiosłami.

Oczywiście kierowcy SUV-ów będą ich bronili, podając mnóstwo argumentów za tym, że są lepsze od sedanów, kombi czy hatchbacków. Pozwólcie więc, że rozprawię się z tymi argumentami po kolei.
SUV-y są większe. Owszem, przeciętny SUV segmentu C będzie większy od kompaktowego hatchbacka. Ale będzie też sporo od niego droższy. I mniej ekonomiczny. Do tego będzie cięższy, więc trzeba będzie zamówić do niego większy silnik, będący w stanie uciągnąć dodatkowy tłuszcz. A większy silnik, to przecież jeszcze wyższe spalanie. I oczywiście wyższa cena. W efekcie wyjdziecie z salonu z rachunkiem opiewającym na kwotę, za którą spokojnie kupilibyście coś z segmentu D. Nie wierzycie? Zerknijcie do cennika Volkswagena. Kompaktowy T-Roc kosztuje tyle co Passat z tym samym silnikiem. Ale ten drugi jest o 55 cm dłuższy, 10 cm szerszy i ma aż o 200 litrów pojemniejszy bagażnik. Zatem wybierając T-Roca, zdecydujecie się tak naprawdę na kawalerkę, podczas gdy za te same pieniądze moglibyście mieć segment.
Do SUV-ów wygodniej się wsiada i mają lepszą widoczność. Powiem wam w zaufaniu, że do autobusów niskopodłogowych Solarisa wsiada się jeszcze wygodniej. A widoczność z kabiny ciągnika siodłowego Volvo FH16 jest tak fenomenalna, że gdy siedzi się w nim w Kielcach, widzi się Radom. Jakoś jednak nie spotykam zbyt dużo FH16 na drogach. Założę się też, że nie macie pojęcia, gdzie znajduje się najbliższy salon dealerski Solarisa. Używacie argumentu o „wygodnym wsiadaniu”, bo przeczytaliście o nim w najnowszym numerze „Pani Domu”. Podczas zajęć z jogi potraficie zgiąć się tak, że całujecie się bez większego problemu we własny zadek, ale jak wybieracie samochód, to taki, żeby się „łatwo wsiadało”? A argument z lepszą widocznością jest jeszcze śmieszniejszy. Nie macie lewego oka czy jak? Naprawdę wierzycie, że fotel umieszczony 5 cm wyżej nad ziemią sprawi, że zobaczycie jak horyzont się zaokrągla? A może kupujecie BMW X7 lub mercedesa GLS, żeby odnaleźć miejsce parkingowe, w które będziecie w stanie upchnąć te 2,5 tony stali i innych materiałów?
SUV-y są bezpieczniejsze. Zdaję sobie sprawę, że we własnej łazience będziecie czuli się bezpieczniej i bardziej komfortowo niż w Toi-Toiu ustawionym za sceną festiwalu w Woodstock. Tak samo macie prawo czuć się bezpieczniej w samochodzie, który jest potężniejszy niż inne auta na drodze. Działa tu prosty, znany zarówno cywilizacjom starożytnym, jak i licealistom bawiącym się na dyskotekach mechanizm myślowy – mam większego, więc jestem na lepszej pozycji wyjściowej. W tym miejscu tylko przypomnę, że dawno temu Goliat myślał podobnie, gdy stawał w szranki z Dawidem. A jakim wynikiem skończyła się walka, wszyscy doskonale wiemy. Podobnie jest z samochodami – to nie rozmiar czyni je bezpieczniejszymi. A najlepiej dowodzą tego testy zderzeniowe Euro NCAP. Miejska toyota yaris uzyskała w nich 86 pkt za ochronę pasażerów – tyle samo, co potężny ford explorer. Sęk w tym, że za ochronę pieszych Ford dostał tylko 61 pkt, podczas gdy Toyota 76. Zatem SUV-y wcale nie są bezpieczniejsze dla pasażerów, za to są niebezpieczniejsze dla otoczenia.
SUV-y wszędzie wjadą, bo mają napęd na cztery koła. Ostatnio miałem przyjemność jeździć BMW X6, które miało nie tylko bardzo sprawny napęd na obie osie, lecz także pakiet offroad, czyli stalową płytę chroniącą silnik, pneumatyczne zawieszenie, asystenta pomagającego zjechać ze wzniesienia itp. Świetnie. Już planowałem wyprawę na przełaj przez Karpaty, gdy zdałem sobie sprawę, że będzie to niezwykle trudne z 22-calowymi felgami i naciągniętymi na nie paskami gumy, które ktoś nazwał oponami. Rozumiecie, co mam na myśli? To trochę tak, jakbyście wybierając się na wspinaczkę, uzbroili się w liny, uprzęże, kask i karabinki, ale na nogach mieli japonki. Wjeżdżając nawet najlepszym SUV-em w offroad bez terenowych opon, będziecie bardzo szybko dzwonili po traktor. Ale najpewniej i tak nigdy tego nie zrobicie. Tak samo jak nie pociągniecie żadnej przyczepy – ani z koniem, ani ze skuterem, ani kempingowej. De facto 99,99999 proc. właścicieli SUV-ów używa ich tylko do tego, aby podjechać pod krawężnik i zaparkować na trawniku.
A teraz do moich wyssanych z palca kontrargumentów dołóżcie całkiem racjonalne i oczywiste argumenty. SUV-y są droższe. SUV-y są cięższe. Do wykonania SUV-ów potrzeba więcej surowców. SUV-y zajmują więcej miejsca na ulicach i parkingach. SUV-y zużywają więcej paliwa. SUV-y bardziej zanieczyszczają atmosferę i topią arktyczne lodowce szybciej niż zwykłe samochody. Dlaczego zatem tak chętnie je kupujemy? Cóż, chodzi o to, że SUV to rodzaj komunikatu, jaki mężczyzna może przekazać światu bez konieczności otwierania ust: „Wszystko w życiu mi się udało, a do tego mam wielkiego”. Natomiast, gdy kobieta prowadzi dużego SUV-a, to oznacza to ni mniej, ni więcej: „Wszystko w życiu mi się udało, mam superdzieci, a mój mąż ma wielkiego!”. Chociaż moja żona akurat temu rozumowaniu zaprzecza.
Tak, zgadza się, moja żona jeździ SUV-em, choć ja uważam ten rodzaj aut za bezsensowny. Sformułowanie „bezsensowny” nie oznacza wcale, że są złe. Przeciwnie, często to genialne wozy. Uwielbiam volvo XC90, lexusa RX 450h, audi SQ7, BMW X7, forda explorera, bardzo podoba mi się oferowana w USA kia telluride. Widzicie paradoks w tym, że określam je mianem bezsensownych, a jednocześnie wspaniałych? Cóż, bałtyckie plaże też uważam za wspaniałe, ale wydawanie pieniędzy, aby na nich wypocząć, jest w mojej opinii pozbawione sensu.
Na szczęście na rynku nadal jest sporo samochodów, które nie są SUV-ami. Co więcej, mogą stanowić dla nich ciekawą alternatywę. Pozwólcie zatem, że przedstawię wam trzy z nich.
Ford Puma ST. Gdy lubisz z********ć po bułki
Zawsze miałem słabość do hot-hatchy. Czyli niewielkich aut segmentu B lub C, które potrafiły wywołać gęsią skórkę po wewnętrznej stronie ud. Renault clio RS, seat ibiza cupra czy ford fiesta ST zachowywały się, jakby przez ich układy paliwowe przepływała benzyna wymieszana z amfetaminą. Były nadpobudliwe, zwariowane i szalone. Puma aż tak porąbana nie jest. To nieco nadmuchana fiesta ST, która ma więcej miejsca w środku i większy bagażnik. Jednocześnie jej gabaryty są na tyle kompaktowe, że idealnie sprawdzi się w mieście. Silnik ma 200 koni, przyspieszenie do setki trwa niecałe 7 sekund. Najwspanialszą rzeczą w tym aucie jest jednak zawieszenie i układ kierowniczy. Są tak dobre, wyjątkowe i skuteczne, że frajdę sprawia nawet jeżdżenie tym autem po parkingu pod marketem budowlanym i szukanie wolnego miejsca. O ile zazwyczaj kupienie bułek na śniadanie zajmuje mi trzy minuty, to mając pumę ST musieliśmy jeść śniadanie na obiad. Bo wybierałem się do piekarni w sąsiednim województwie. Tyle radości dawało mi to auto. Do tego wszystkiego puma jest lekko podniesiona, więc wygodnie się do niej wsiada. I zapewnia lepszą widoczność. Ford nazywa ją crossoverem, co oznacza, że już nie jest zwykłym hatchbackiem, ale jeszcze nie jest SUV-em.
Volkswagen Arteon Shooting Brake. Das Przystojniak
Przez dziesięciolecia o samochodach Volkswagena można było powiedzieć wszystko, ale nie to, że są pociągające. Polo, Golf, Passat – każda generacja tych modeli jest jak księgowy w szarym płaszczu i w kaszkiecie na głowie stojący na przystanku autobusowym. Po prostu nikt nie zwraca na niego uwagi. W końcu ktoś ważny z VW poszedł do działu projektantów i powiedział, że chce coś, za pomocą czego będzie mógł komunikować światu: „Wszystko w życiu mi się udało, a do tego mam wielkiego!”. Dodatkowa trudność polegała na tym, że auto musiało być ultrapraktyczne i przestronne, ale nie mogło być SUV-em. W taki oto sposób powstał arteon shooting brake – moim zdaniem najprzystojniejszy volkswagen wszech czasów. Motoryzacyjny odpowiednik George’a Clooneya. Elegancki, wysportowany, czarujący. Nie sposób nie obrócić za nim głowy. Do tego ma ogromny, ustawny bagażnik i mnóstwo przestrzeni dla pasażerów. Jest dobrze wykonany. Cichy. Komfortowy. A jak jeździ? Nie pamiętam. Wychodzi więc na to, że niczego specjalnego pod tym względem nie możecie od niego oczekiwać. To trochę tak, jakbyście poszli do łóżka z Georgem Clooneyem i tego nie pamiętali…
Mercedes klasy V. Idealna alternatywa dla SUV-a
Znam sporo osób, które mają liczne rodziny i w związku z tym postanowiły kupić sobie dużego SUV-a. Takiego siedmioosobowego. Przy czym nigdy nie wiozły nim siedmiu osób na wakacje, bo ostatni rząd w takich samochodach najczęściej nadaje się do przewożenia skrzatów leśnych. Alternatywą jest jakiś van. Problem z vanami jest taki, że wyglądają jak wozy do przewozu kartofli, robotników, pustaków albo wszystkiego naraz. Jedynym wyjątkiem jest mercedes klasy V, który wygląda jak mercedes. Przede wszystkim we wnętrzu. Możecie tu mieć dotykowe ekrany, elektrycznie ustawiane fotele z wentylacją, sprzęt grający Burmestera, skórzaną jasną tapicerkę, wstawki z drewna, elektrycznie odsuwane boczne drzwi, inteligentny tempomat i wiele innych rzeczy spotykanych z reguły w samochodach osobowych. Dołóżcie do tego napęd na cztery koła, nowoczesny 9-biegowy automat i prawie 250-konnego diesla w wersji V300d, a otrzymacie po prostu alternatywę dla SUV-a, którą na drugi koniec Europy wygodnie przetransportujecie nawet osiem osób. Każda będzie miała mnóstwo miejsca na nogi i na jedną wielką walizkę w bagażniku. Najwspanialsze w tym aucie jest jednak to, że możecie dzieci usadowić wygodnie w ostatnim rzędzie. Będą wówczas tak daleko od was, że nie usłyszycie ani jednego pisku, wrzasku, „daleko jeszcze?” ani „jestem głodny!”. Gorzej, że nie usłyszycie też „chce mi się siku”, a akurat kibelka na pokładzie klasy V nie ma. I to jest w sumie jej jedyna poważna wada. ©℗