Chyba nikt nie ma wątpliwości, że koncerny samochodowe starają się zatrudniać ludzi ogarniętych, doświadczonych, z głową na karku i odpowiednio wykształconych. Bo nowych reflektorów laserowych o zasięgu miliona kilometrów nie zaprojektuje gość po szkole gastronomicznej. Z kolei obszycia foteli perforowaną skórą nappa nie można powierzyć szympansowi. Problem polega na tym, że czasami ambicje inżynierów biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. W efekcie budują świetne samochody, lecz równocześnie je psują.

Jak to możliwe? Wyobraźcie sobie owczarka niemieckiego, który jest doskonale wytresowany, kocha dzieci, a w sytuacji zagrożenia oddałby za was życie. Ale rano znajdujecie na środku salonu to, co wyleciało mu spod ogona. Codziennie. Nie jesteście w stanie go tego oduczyć, a on nie jest w stanie nad tym zapanować. I to psuje całą radość z mieszkania z tym cudownym stworzeniem pod jednym dachem. Nie da się przymknąć na to oka i przejść obok tego obojętnie.
Dokładnie tak jest z niektórymi współczesnymi samochodami. Są dobrze wyszkolone, ułożone, dopracowane, doskonałe. Ale często jedna, z pozoru niewielka rzecz, potrafi zniweczyć całą radość z ich posiadania.

Kamery zamiast lusterek

Audi i Lexus niemal jednocześnie wpadły na „genialny” pomysł, by boczne lusterka zastąpić kamerami, z których obraz będzie wyświetlany na monitorach we wnętrzu samochodu. Taki bajer można dokupić do audi e-tron i lexusa ES. Niech was ręka boska broni przed wydaniem kilku tysięcy złotych na ten gadżet rodem z Sokoła Millennium.
Zacznijmy od tego, że w audi ekrany wyświetlające obraz umieszczono w prawych i lewych drzwiach mniej więcej na wysokości waszych stóp. Za każdym razem, gdy chcecie sprawdzić, czy możecie zmienić pas, patrzycie w podłogę. Przez te cholerne kamery nie potraficie też ocenić, w jakiej odległości od was znajduje się auto. A cofanie to już prawdziwy dramat. Równie dobrze ktoś mógłby wyłupić wam oczy, a następnie kazać tyłem zaparkować w garażu. W lexusie jest lepiej, bo obraz można konfigurować, przybliżać, oddalać, a ekrany umieszczono bardziej ergonomicznie. Problem polega na tym, że przymocowano je do przednich słupków, przez co wyglądają, jakbyście wygrzebali je z kosza w Tesco i sami przykręcili.
Powiecie, że z pewnością kamery mają swoje zalety, a do braku tradycyjnych lusterek można się przyzwyczaić. Zgadzam się. Można się również przyzwyczaić do tego, że nie ma się prawej ręki i nauczyć się wszystko robić tylko lewą. Ale nie zmienia to faktu, że przy każdym obieraniu ziemniaków myślelibyście o tym, o ile łatwiej byłoby to robić, mając obie dłonie. I dokładnie tak samo jest z kamerami. Zamówicie je i faktycznie nauczycie się z nich korzystać. Ale za każdym razem, gdy spojrzycie w ekran, będziecie myśleli: „Ależ fajnie byłoby mieć zwykłe lusterka. Jestem idiotą”.

Mizianie i głaskanie

Coraz więcej marek zastępuje klasyczne przyciski i pokrętła ekranami oraz panelami dotykowymi. W ten sposób starają się iść z duchem czasu; wysyłają do klientów wiadomość: „Zobaczcie, nasze auto jest jak wasz smartfon”. W praktyce jednak tę wiadomość należy odczytywać inaczej: „Obecnie jeden ekran wychodzi taniej niż 30 osobnych przycisków, więc wali nas to, że gorzej się z tego korzysta”.
Widzieliście wnętrze nowego volkswagena golfa 8? Przez całe dziesięciolecia i przez siedem generacji model ten był wzorem ergonomii i intuicyjności obsługi. Ludzie kupowali golfa, bo wiedzieli, że do włączenia ogrzewania fotela wystarczy wciśnięcie jednego przycisku. I że zawsze znajduje się on w tym samym miejscu oraz że trafia się w niego z zamkniętymi oczami. A przede wszystkim mieli pewność, że przycisk zadziała tak samo za pierwszym, jak i za milionowym razem. A teraz? Teraz szybciej włamiecie się do sieci Pentagonu niż podgrzejecie sobie tyłek w nowym golfie.
Pal licho, gdyby wszystko obsługiwało się tu z poziomu jednego, czytelnego ekranu dotykowego. Ale nie, Niemcy dorzucili do tego jeszcze panele dotykowe. I tak, żeby zmniejszyć lub zwiększyć głośność, trzeba przesuwać paluchem w prawo lub w lewo, pod ekranem multimedialnym. W efekcie przez większość czasu radio gra za cicho. Albo za głośno. Na Boga, gdzie się podziało klasyczne pokrętło? Co było w nim złego? I komu w volkswagenie przeszkadzały przyciski do włączania ogrzewania przedniej i tylnej szyby umieszczone w widocznym miejscu na konsoli centralnej? Naprawdę trzeba było przenieść je na prawą stronę, tam, gdzie jest dotykowy panel (tak, panel, a nie przyciski) włączający światła?
Powiecie, że dziś wiele rzeczy obsługuje się już dotykowo. Kuchenki indukcyjne, piekarniki, dzwonki do drzwi, smartfony. Ale o ile obsługując smartfona powinniście patrzeć na niego, to obsługując samochód powinniście patrzeć na drogę. A to w niektórych współczesnych modelach jest niemożliwe. Zamiast obserwować to, co dzieje się przed maską, próbujecie przez kwadrans znaleźć ulubioną stację radiową. A gdy zapada zmrok, okazuje się, że wnętrze waszego samochodu świeci jak Dubaj nocą. I najszybszym i najskuteczniejszym sposobem wyłączenia tej seledynowo-fioletowej feeeeerii barw okazuje się uderzenie w filar najbliższego wiaduktu.

Irytujący asystenci

Jednakowoż celowe uderzanie w filar może się okazać niemożliwe, bo współczesne auta mają na wyposażeniu mnóstwo nowoczesnych systemów odpowiadających za ratowanie wiaduktów. Nie tylko same hamują, przyspieszają, lecz także utrzymują pojazd dokładnie na środku pasa ruchu i nie pozwalają go zmienić, gdy ktoś nadjeżdża z tyłu. Nawet zatrzymują was w miejscu, gdy wyjeżdżacie tyłem z miejsca parkingowego i nie dostrzegacie małej dziewczynki na rowerku. Świetnie. Nie mam wątpliwości, że te wszystkie kamery, radary, lasery i technologia rodem z NASA mogą ocalić niejedno ludzkie życie. Problem w tym, że czasami mogą też życia pozbawić.
Gdy jedziecie sobie autostradą i korzystacie z autopilota, samochód i elektronika wszystko robią za was – skręcają, hamują, dodają gazu, a nawet zmieniają pas ruchu. Nic nie może się stać. Nic, poza jednym – z nudów najdzie was taka ochota na drzemkę, że się jej nie oprzecie. A jak tylko opadną wam powieki, to systemy uznają, że już nie są wam potrzebne i się po prostu wyłączą. Obudzicie się dosłownie chwilę później. Na tamtym świecie.
Trochę koloryzuję, ale autonomia rozleniwia i wyłącza myślenie. Znajdujemy się w najgorszym z możliwych punktów – niektóre auta w określonych okolicznościach już potrafią same jeździć, ale prawnie jeszcze nie jest to dozwolone. Zaś jeszcze gorsze jest to, że najdrobniejszy opad śniegu może pozbawić wasze auto samodzielnego myślenia w najmniej odpowiedniej chwili.
Irytujące w tych wszystkich systemach jest też to, że często działają w tle, nawet gdy akurat wy macie ochotę pokierować autem. Jesteście pewni, że samochód na lewym pasie jest daleko i jedzie powoli, więc postanawiacie przyspieszyć i wyprzedzić TIR-a. Ale Pan Intel, który siedzi pod maską, ma inne zdanie. Nie tylko wyrywa wam kierownicę z rąk tak mocno, że wasze nadgarstki zamieniają się w kikuty, ale dodatkowo postanawia zahamować, pomimo że trzymacie nogę na gazie. W ten sposób zmusza was do tego, żebyście włączyli autopilota i poświęcili kwadrans na wyszukanie ulubionej stacji radiowej i 40 minut na zmianę koloru oświetlenia kabiny.

Wszystko na sportowo

Dawniej motoryzacja była różnorodna. Pragnęliście komfortu, kupowaliście mercedesa. Chcieliście bezpieczeństwa, od razu kierowaliście kroki do salonu Volvo. A jak auto miało się dobrze prowadzić, to decydowaliście się na BMW. Aż pewnego dnia wszystkie marki zaczęły umieszczać obok skrzyni biegów przycisk z napisem „sport” i podkreślać, że ich auto gwarantuje „niezapomniane wrażenia z jazdy”. Poważnie. Nawet skoda octavia z trzycylindrowym motorem 1.0 wyposażonym w astmę ma tryb jazdy „sport”. To tak, jakby wózek śp. Stephena Hawkinga miał opcję „skok wzwyż”.
Potrzeba „sportowości” zabrnęła tak daleko, że już nawet duże SUV-y, które z założenia powinny być komfortowe, nie nadają się do codziennego użytku. Jeździłem w tym roku audi Q3, które przejeżdżało przez progi zwalniające tak, jakby w ratę leasingową wliczone były wizyty u fizjoterapeuty i stomatologa. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co wstawiono do BMW X5 M Competition. W tym wypadku amortyzatory i sprężyny po prostu wykuto w skale. Rozumiem, że mamy do czynienia z wozem o mocy ponad 600 koni mechanicznych, który powinien dziarsko się prowadzić. Ale skoro jego zadaniem jest również wożenie dzieci do szkoły i całej rodziny na wakacje, to przydałoby się, by po normalnych drogach sunął gładko, jak narciarz po puchu. Tymczasem to auto nawet na autostradzie pozostawia na waszych pośladkach i kręgosłupie wrażenie, że jedziecie wózkiem sklepowym po bruku.
Przestańmy udawać, że wszyscy potrzebujemy samochodów, które sportowo się prowadzą. Tak naprawdę zdecydowana większość z nas za kierownicą potrzebuje komfortu, ciszy i świętego spokoju.

Mild hybrid? To nie jest hybryda

To największe oszustwo ostatnich lat. Równie dobrze można by twierdzić, że świnka morska świetnie nadaje się na kotlety schabowe.
Napędy mild hybrid stworzono wyłącznie po to, aby ograniczyć zużycie paliwa w badaniu laboratoryjnym i zaniżyć emisję CO2. Sztucznie. Bo w realnym użytkowaniu nie odczujecie oszczędności. Nie odczujecie również lepszych osiągów, bo silniczek elektryczny ma tu kilka, kilkanaście koni, których moc jest niwelowana przez większą o kilkadziesiąt kilogramów masę auta. Myślicie, że przejedziecie przynajmniej kilometr wyłącznie na elektryce? Zapomnijcie. W najlepszym wypadku silnik spalinowy wyłączy się 20 m przed skrzyżowaniem, przy prędkości 5 km/h. Ale ruszając, nawet 15 cm nie potoczycie się tylko na prądzie.
Owszem, przy zdjęciu nogi z gazu na autostradzie klasyczny motor się wyłączy i wejdziecie w „tryb żeglowania”. Super. Do momentu, kiedy nie położycie znowu nogi na pedale gazu i nie będziecie chcieli przyspieszyć. Liczycie, że ruszycie z kopyta? Nic z tych rzeczy. Najpierw komputer pokładowy wyśle e-maila do centrali koncernu z pytaniem, czy może już uruchomić motor. Gdy otrzyma twierdzącą odpowiedź, odpali go, ale od razu wyśle e-maila z kolejnym pytaniem: „Który bieg w skrzyni ma wrzucić?”. Gdy dostanie odpowiedź, że czwarty, wrzuci piąty. Potem się zorientuje, że coś poszło nie tak i zejdzie na czwarty. Jako że przypływ mocy będzie żałosny, wbijecie pedał gazu głębiej, a wtedy wskoczy trójka. O jakiś kwadrans za późno.
Oczywiście wszystko wyolbrzymiam. Tak naprawdę od momentu wciśnięcia pedału gazu do chwili, gdy wyrwiecie do przodu, miną raptem dwie sekundy. Może nawet półtorej. Tyle że są to najbardziej irytujące, wkurzające, a nawet nerwowe sekundy w waszym życiu. Za każdym razem. Wyobraźcie sobie, że gracie w łapki z kimś, kto swoją dłoń zabiera dwie sekundy po tym, jak go w nią uderzycie. Jestem pewien, że po paru próbach nie wytrzymalibyście i strzelili go z liścia, żeby się obudził.
Przestańmy udawać, że wszyscy potrzebujemy samochodów, które sportowo się prowadzą. Tak naprawdę zdecydowana większość z nas za kierownicą potrzebuje komfortu, ciszy i świętego spokoju