Tylko ruszył szpital na Stadionie Narodowym, a rozpętała się burza. Bo okazuje się, że trudniej się do niego dostać niż do futbolowej reprezentacji Polski. Przyjmowani są do niego wyłącznie pacjenci, którzy: przyniosą ze sobą własny wynik testu z rozpoznaniem COVID-19, mają własne RTG albo tomografię płuc, nie mają ciężkiego zapalenia płuc, nie mają ostrych i przewlekłych chorób współistniejących.
W praktyce zatem na łóżko tam mogą liczyć młodzi ludzie o końskim zdrowiu, którzy zaoszczędzili parę stów na karnecie na siłownię, w związku z czym mogą przeznaczyć je na zrobienie sobie testu na COVID. Ja myślę, że generalnie powinni pojawić się w szpitalu także z własnym respiratorem, butlą tlenową i prywatną pielęgniarką. Tylko przed rozpoczęciem hospitalizacji nie zapomnijcie zamówić sobie jakiegoś cateringu z dowozem, bo nikt na Narodowym nie będzie zaprzątał sobie głowy robieniem dla was obiadów. I jeszcze papier toaletowy. Bo Ministerstwo Zdrowia to nie drogeria, by wam ten papier zapewniać. Za to przy odrobinie szczęścia może uda się wam usiąść na tej samej desce, która gościła cztery litery Roberta Lewandowskiego w przerwie meczu ze Słowenią.
Na szczęście już za kilka miesięcy cała ta pandemia będzie za nami. Pokonamy ją za pomocą szczepionki, która już ponoć została gruntownie przebadana. Premier oraz minister zdrowia zapowiedzieli, że Polacy też dostaną swój przydział. Ale nikt jeszcze nie wie, jak dystrybuować lek. Osobiście myślę, że trzeba to rozwiązać podobnie jak Szpital Narodowy. Każdy, kto chce się zaszczepić, już powinien zarezerwować sobie bilet na samolot do Stanów Zjednoczonych. Po otrzymaniu tam szczepionki Pfizera powinien zorganizować sobie pudło z suchym lodem, w którym temperatura będzie wynosiła minus 80 stopni Celsjusza. Następnie wrócić do kraju, kupić strzykawkę i poprosić sąsiadkę, by mu wbiła igłę w przedramię. Przecież taki łańcuch dystrybucji ma same zalety. W ten sposób nie tylko nie nadwerężymy budżetu MZ oraz NFZ, ale jeszcze dodatkowo uratujemy przed bankructwem LOT.
Ponieważ nie wiem, jak ten tragikomiczny wątek połączyć z motoryzacją, pozwólcie, że po prostu od razu przejdę do Lexusa LC 500 Convertible, którego miałem okazję niedawno bliżej poznać. Już zwykły LC 500 wygląda tak, że na niektórych działa lepiej niż viagra. Odmiana Convertible to jej podwójna dawka, po której stanąć może także serce. Ostatni raz coś takiego przeżyłem w 1988 r. przed witryną Pewexu, na której wystawiono klocki Lego Technics – przez 15 minut nie czułem, jak ślina z kącików ust kapie mi na buty. Tak obłędnie wygląda LC w wersji cabrio. Każdy jego element – począwszy od reflektorów, przez lusterka, a na kształcie składanego dachu skończywszy – mógł być eksponatem w nowojorskim Museum of Modern Art.
Sama konstrukcja dachu zasługuje na to, by na uczelniach technicznych stworzono kierunek dedykowany tylko jej. Magnezowo-aluminiowy mechanizm chowa całość w bagażniku w zaledwie 15 sekund. Trzywarstwowe poszycie zapewnia lepszą ochronę przed hałasami niż dach stalowy, a całość zaprojektowano tak, by wytrzymała 18 tys. cykli otwierania i zamykania bez konieczności regulacji mechanizmu. To znaczy, że gdy kupicie to auto i postanowicie codziennie otwierać w nim dach, to przetrwa 49 lat w nienaruszonym stanie.
W rzeczywistości wytrzyma dłużej, bo w naszych warunkach atmosferycznych jazda kabrioletem przez większą część roku kończy się jedną z dwóch rzeczy: zapaleniem oskrzeli albo udarem słonecznym. Ja jednak tak lubię tego typu auta, że jeździłem Lexusem bez dachu nawet wtedy, gdy na zewnątrz było 12 stopni. Bez czapki i szalika. Z powodzeniem zastępował je wbudowany w zagłówki system wentylacji, który rozprowadzał wokół mojej szyi i głowy strumień ciepłego powietrza. Z kolei powietrze z zewnątrz nie wpadało do kabiny m.in. dzięki deflektorowi strugi. Brzmi to trochę jak urządzenie do kolonoskopii, ale działa świetnie – w środku nie powstają żadne zawirowania powietrza. Maksymalnie ze złożonym dachem można jechać 270 km/h.
Przy okazji wprowadzenia na rynek wersji Convertible, Lexus zmodyfikował układ napędowy LC 500. Zdawał sobie sprawę z problemów, jakie miała wersja produkowana od 2018 r. Pierwszym z nich była 10-biegowa skrzynia biegów, której sposób działania przypominał kobietę wybierającą kieckę na randkę. Nigdy nie mogła się zdecydować – jechała na piątce tylko po to, żeby zaraz wrzucić siódemkę, a następnie od razu trójkę. Po zmianie oprogramowania działa bardziej zdecydowanie i szybciej, choć samych biegów nadal jest przynajmniej o dwa za dużo.
Drugim problemem Lexusa LC 500 była trakcja, a raczej jej brak. Mocniejsze wciśnię cie pedału gazu w podłogę zamieniało 464 koni i 530 niutonometrów wyłącznie w hałas i dym z opon. Tak kiepsko było z przyczepnością tylnej osi. Dziś jest nieporównywalnie lepiej. Szczerze mówiąc, to dopiero teraz LC 500 zaczął jeździć jak samochód sportowy i potrafi we właściwy sposób przenieść całą moc na asfalt.
DGP
Natomiast w samym silniku nie zmieniono absolutnie niczego i pod tym względem LC pozostał wyjątkowy. W czasach, gdy większość producentów ucina cylindry, obniża pojemność i dokłada turbosprężarki, Japończycy poszli w pięciolitrowe, wolnossące V8. Pal licho moc, moment obrotowy i osiągi. Najwspanialsze w tym motorze jest brzmienie. Na biegu jałowym przywodzi na myśl warczącego psa, w średnim zakresie obrotów walący się wieżowiec, a gdy wskazówka obrotomierza zbliża się do cyfry 7, to macie wrażenie, że pod maską gra Slayer. Nie ma w tym grama sztuczności, jest wyłącznie prawdziwa symfonia tłoków, cylindrów, zaworów i spalin uderzających w tłumik. Coś wspaniałego.
Lexus LC 500 Convertible to samochód, który z racjonalnego punktu widzenia tak naprawdę jest bez sensu. Ale jednocześnie jest cudowną mieszanką wszystkiego, co najbardziej kochamy w motoryzacji – piękna, mocy i szaleństwa. Jest szczepionką na współczesną motoryzacyjną nudę. Wiem, że go nie potrzebuję. Ale bardzo chcę go mieć.