Czytam właśnie, że polska marka samochodów elektrycznych nazywała się będzie Izera. Bryła nadwozia jest asertywna, przednie reflektory przypominają kształtem szczyty Gór Izerskich, zaś przy projektowaniu wnętrza inspirowano się rzeźbami Katarzyny Kobro i Magdaleny Abakanowicz. Z kolei kolory zerżnięto z obrazów Magdaleny Karpińskiej. Wygląda więc na to, że nawet sami twórcy auta zdają sobie sprawę, że jego miejsce jest w muzeum. Ewentualnie w jakimś skansenie.
Dziennik Gazeta Prawna
No dobra, czepiam się. Tak naprawdę większość ludzi, którzy projektują samochody, to popaprańcy. Owszem, znają się na swojej robocie doskonale, ale problem polega na tym, że do wszystkiego próbują dorobić jakąś filozofię. Na przykład gościowi, który rysuje kie, jakiś czas temu wyszedł naprawdę świetny, zgrabny grill przedni. Stanął kilometr przed nim na głowie, jedno oko zmrużył, drugie zamknął i wykrzyknął radośnie: „Kurka wodna (w rzeczywistości wykrzyknął inaczej), przecież to jest nos tygrysa!”. I od tamtej pory wszystkie kie mają z przodu nos tygrysa. Naprawdę. Przedstawiciele marki powtarzają to przy każdej prezentacji nowego modelu. Jeżeli kiedyś zderzycie się z jakąś kią i zostaniecie trochę pokiereszowani, to będziecie się mogli chwalić znajomym, że przeżyliście spotkanie z tygrysem.
Natomiast gdy wpadniecie pod peugeota 208, będziecie mogli mówić, że spojrzeliście w oczy lwu, bo przy projektowaniu jego reflektorów jakiś Francuz inspirował się właśnie oczami dzikiego kota. Serio. Ciekaw jestem, czy w tym celu skoczył na weekend na kenijską sawannę, czy może tylko urządził sobie spacer do Parc Zoologique de Paris. A co, jeśli był napruty i tak naprawdę zainspirował się tapirem?
Kolesie od lwa i tygrysa to i tak amatorzy w porównaniu z ludźmi z Mazdy. Oni nie projektują aut. Oni uprawiają sztukę. Ta sztuka nazywa się kodo, czyli „Dusza Ruchu”. Jej ideą jest ożywianie pojazdów dzięki nasyceniu ich kształtów dynamiczną energią i witalnością żywych, aktywnych istot. Nie myślcie sobie, że sam to wymyśliłem. To Japończycy. Ja nie wpadłbym na coś takiego, nawet gdybym wciągnął nosem całą Kolumbię. Gdy zapytacie pierwszego lepszego stylistę Mazdy o przebieg procesu powstawania dowolnego auta, odpowie, że przez osiem lat ślęczał nad błotnikiem, zastanawiając się, jak go ożywić tak, aby przypominał psa.
Przez chwilę wyobraziłem sobie, że z takim samym namaszczeniem do swoich produktów podchodzi Ikea. „Przy projektowaniu tej szafki na buty nasi projektanci inspirowali się zadkiem dromadera”. Albo: „Nogi tego stołu kuchennego mają sprawiać wrażenie, jakby chodziły”. Ewentualnie: „Lakier frontów w tej kuchni ma się kojarzyć z wyglądem lekko zachmurzonego nieba w mroźny poranek, oczywiście o wschodzie słońca. Odcień o zachodzie również jest dostępny, w połączeniu z zawiasami przypominającymi łapę flaminga”.
Na szczęście Szwedzi są zupełnie normalni i projektują po prostu ładne i praktyczne rzeczy, nie dorabiając do tego żadnej filozofii i nie robiąc ze swoich stylistów artystów na miarę van Gogha czy Rembrandta. Dotyczy to również samochodów. Gdy zapytałem kiedyś szefa stylistów Volvo, czym inspirował się podczas projektowania nowego modelu, popatrzył na mnie, jakbym zaproponował mu wymianę żon na weekend. Po chwili odpowiedział, że nie kończył długich i drogich studiów po to, żeby teraz tracić czas na spacerowanie po łące i szukanie czegoś, co mogłoby robić za reflektory. I podejrzewam, że właśnie dlatego Volvo robi teraz tak udane samochody. To jedyna marka, w której kompletnie nie przeszkadza mi to, że każdy model ma niemal identyczny przód. Spójrzcie na obecne XC90 – zostało pokazane w 2014 r. i po sześciu latach nadal wygląda po prostu świetnie. BMW czy audi wyjeżdżacie z salonu w poniedziałek, we wtorek zaczynają zarastać mchem, a w środę producent decyduje się zrobić im lifting. Tymczasem Volvo stworzyło coś ponadczasowego. Tak naprawdę zaprojektowało motoryzacyjny odpowiednik granatowego garnituru. Po 10 latach wyjmiecie go z szafy, otrzepiecie z moli, wywietrzycie i nadal będziecie dobrze w nim wyglądali.
To samo dotyczy XC40, które nieco różni się stylistycznie od swoich starszych braci – jest bardziej kanciaste. Ale i tak patrzycie na nie i od razu wiecie, że to volvo. Jeździłem już tym autem jakieś dwa lata temu i muszę otwarcie powiedzieć, że nie zrobiło na mnie zbyt dobrego wrażenia. Zresztą nie tylko na mnie. Wówczas wszyscy zgodnie powtarzali, że z zewnątrz samochód wygląda świetnie, ale środek zrobiono chyba z tego, co morze wyrzuciło na brzeg. Czułem się, jakby ktoś zamknął mnie we wnętrzu plastikowej butelki. I dokładnie tego samego spodziewałem się, gdy kilka dni temu wsiadałem do innej wersji XC40 – oznaczonej symbolem recharge T5.
Wyobraźcie sobie, że wasza żona rodzi dziecko, które ma inny kolor skóry niż wy – dokładnie takich rozmiarów było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem środek tego egzemplarza. Tanie i twarde plastiki zastąpiła miękka skóra, przyjemne wykładziny i gumowane elementy. Wszystko porządnie ze sobą poskręcano i precyzyjnie połączono. Czułem się, jakbym siedział w zupełnie innym samochodzie. Być może to kwestia lepszej wersji wyposażenia (R-Design), a może tego, że Chińczycy (właściciele Volvo) są wyjątkowo honorowi – jak coś się klientowi nie podoba, to należy to szybko poprawić.
DGP
Wersja recharge T5 oznacza, że mamy do czynienia z hybrydą typu plug-in – trzycylindrowy silnik 1.5 o mocy 180 koni pożeniono z motorem elektrycznym o mocy 81 koni i z dwusprzęgłową, siedmiobiegową skrzynią. Po mieście śmigamy więc na prądzie, w trasie korzystamy z obu motorów. Zasięg w pierwszym wypadku wynosi realnie 40–50 km, co jest wynikiem wystarczającym. Ładowanie we własnym garażu potrwa 5–6 godz., ze słupka ok. 2 godz. Przyspieszenie do setki zajmuje 7,3 s, a średnie spalanie zależy wyłącznie od tego, jak często będziecie podłączali się do gniazda z prądem. Przy całkowicie rozładowanych bateriach i przy prędkościach 120–140 km/h będzie to jakieś 8 l, więc znośnie.
Dzięki umieszczeniu baterii w podłodze udało się uniknąć zmniejszenia bagażnika (ma bardzo przyzwoite i ustawne 460 l, a pod podłogą mieści nawet koło zapasowe!). W ten sposób obniżono też środek ciężkości, dzięki czemu auto bardzo dobrze bierze zakręty. Poza tym jest wygodne i zaskakująco przestronne. Pod względem ilości miejsca w kabinie nie ustępuje większemu o rozmiar XC60. Wkurza mnie tylko zbyt nisko umieszczony, pozbawiony możliwości regulacji środkowy podłokietnik i bardzo mały zakres regulacji kierownicy, co jest kompletnie nie w stylu Volvo. Pozycja za kierownicą, jak dla mnie, nie jest więc idealna.
Właśnie zdałem sobie sprawę, że zawarłem w tym opisie wyjątkowo dużo praktycznych informacji, które – być może – tym razem naprawdę pomogą wam podjąć decyzję, czy kupić XC40 T5 recharge. Nie zrobiłem tego jednak celowo i świadomie. Po prostu gdybym miał opisać to auto w swoim stylu, wystarczyłoby mi jedno zdanie: Jest w nim tyle emocji, co w parzeniu herbaty, co nie zmienia faktu, że jest również bardzo przemyślane, praktyczne i dobre.