ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Poważnie, obecnie projektowaniem i tworzeniem rzeczy nie zajmują się ludzie, którzy naprawdę się na tym znają, tylko suto opłacane agencje zatrudniające nieuków, których jedynym zadaniem jest zadawanie pytań innym nieukom. Na przykład o to, jaki ich zdaniem powinien być idealny czopek paracetamolu dla dziecka.
W badaniu wyszło, że musi mieć kształt rakiety SpaceX Elona Muska, być powleczony śluzem ślimaka, no i dać się zaaplikować przez pieluchę, a najlepiej doustnie. A, i jeszcze każdy czopek w opakowaniu powinien nosić własną zbroję rycerską – taką srebrną, wykonaną z tytanu, ale oczywiście przed podaniem należy go rozbroić. Agencja przekazuje te wyniki firmie farmaceutycznej, a ta po paru tygodniach wypuszcza na rynek produkt, który nadaje się do wszystkiego, tylko nie do bezkonfliktowego osadzenia w czterech literach dwulatka. Wiem, co mówię…
Przy próbie otworzenia pierwszego czopka wytwarzacie tyle energii i ciepła, że gdy w końcu udaje się wam pokonać tytan, w środku odkrywacie substancję, która wygląda tak, jakby ktoś już ją kiedyś w sobie nosił. Postanawiacie więc otworzyć drugi czopek, ale precyzyjnie i szybko, żeby się nie rozpuścił. W tym celu postanawiacie użyć nożyczek do paznokci – te jednak, jak wiadomo, uwielbiają chować się w mało oczywistych miejscach akurat wtedy, gdy najbardziej ich potrzebujecie. Więc gdy dziecko ma 38 stopni gorączki i majaczy coś o przejażdżce na grzbiecie smoka, wy biegacie po całej chałupie z rakietą kosmiczną wykonaną z gliceryny w ręku i panicznie szukacie nożyczek. A gdy już je znajdujecie, okazuje się, że dzieciak zaciska poślady mocniej niż świeżo osadzony więzień pod prysznicem. „No ale – myślicie sobie – przecież czopek po to jest małą, śliską rakietą, żeby mógł nieinwazyjnie i niezauważenie wlecieć do środka”.
I zaczynacie toczyć walkę, którą przegrywacie w mniej więcej 10 sekundzie z miazgą gliceryny w ręku. Kolejny czopek wyskakuje wam z ręki jak pestka czereśni gdzieś pod szafę, ale następnu udaje się wam wreszcie skutecznie aplikować. Na jakieś dwie sekundy, bo po nich znowu się skubany wynurza, jakby bał się ciemności. I tak powtarza zabawę w chowanego jeszcze kilka razy, niczym surykatka siedząca w swojej norze i wychylająca z niej głowę, by sprawdzić, czy nie nadciąga wróg. A jak już cała operacja kończy się powodzeniem i postanowicie dla odprężenia wychylić szklaneczkę whisky, to po 45 minutach okazuje się, że paracetamol nie działa. Dzieciak potrzebuje ibuprofenu. W czopku oczywiście. I teraz musicie wszystko powtórzyć. A latanie glicerynową rakietą na lekkim rauszu jest jeszcze bardziej widowiskowe.
Czopki to jednak małe miki w porównaniu z tym, co wyprawiają koncerny samochodowe. One też zatrudniają sztaby ludzi, których jedynym zadaniem jest badanie rynku i oczekiwań klientów. Potem podczas prezentacji nowego modelu pytacie jakiegoś mądrego gościa w garniturze, dlaczego to auto ma taki wielki grill z przodu, a on nic nie wspomina o stylistyce, proporcjach, kreowaniu trendów, tylko odpowiada: „Bo tego oczekują nasi klienci”. Na przykład BMW prawdopodobnie przestanie zatrudniać stylistów do projektowania nowych modeli, a zleci to zadanie klientom. Nowa seria 4 już wygląda z przodu, jakby narysował ją ktoś przypadkowy.
Podobnie rzeczy mają się z obsługą wielu współczesnych samochodów – fizyczne przyciski i pokrętła znikają, a w ich miejscu pojawiają się wielkie telewizory dotykowe (niekiedy nawet po trzy, jak w audi czy range roverach), bo „tego oczekują klienci”. Naprawdę? Poważnie znaleźliście ludzi, którzy powiedzieli: „Chcielibyśmy przez 15 minut nie patrzeć na drogę, tylko gapić się w 12-calowy monitor i szukać na nim opcji przełączenia stacji radiowej”? Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co z badań wyszło Mitsubishi. Otóż najwyraźniej klienci w ankietach powiedzieli: „Bardzo chcemy mieć brzydkie i stare auto, które ktoś nieudolnie próbuje dostosować do współczesnych czasów”. Tak powstało ASX po mniej więcej 17. odświeżeniu.
Na szczęście są też firmy, które zadają klientom właściwe pytania i biorą pod uwagę ich odpowiedzi tylko wtedy, gdy mają sens. Jestem święcie przekonany, że jakiś czas temu Mercedes zapytał o to: „Co waszym zdaniem powinniśmy poprawić w swoich samochodach?”. A ludzie napisali, że przede wszystkim wykonanie; że chcieliby na powrót poczuć dawną solidność, z jakiej słynęły auta z gwiazdą na masce; że chcą, by mercedesy były bardziej stonowane. I wiecie, co zrobili ludzie ze Stuttgartu? Posłuchali ich.
Wysiadłem właśnie z zupełnie nowego mercedesa GLE Coupe AMG 53 i szczerze muszę przyznać, że świetnie czułem się w jego wnętrzu. Dobrze rozplanowanym, nowoczesnym, ale jednocześnie eleganckim, ultrawygodnym, z komfortowymi fotelami z funkcją masażu, a przede wszystkim – nieporównywalnie lepiej wykonanym niż w poprzedniku. Okazał się przy tym dosyć szybki – wersja AMG 53 ma 435 koni, dzięki którym setka pojawia się na prędkościomierzu już po 5,3 sekundy, a cały samochód pomimo 2,3 tony wagi prowadzi się lekko i jest zaskakująco zwinny.
Niestety, mam też z tym samochodem pewien problem. Pomimo znaczka AMG, sporej mocy i dobrych osiągów, nie ma charakteru sportowca. Jest trochę jak gość, który postanawia zacząć jeździć na rowerze, w związku z czym kupuje sobie drogą kolarkę, drogi kask i drogi strój, ale… tak naprawdę to mu się nie chce. Dokładnie takie wrażenie sprawia GLE Coupe AMG 53 – że umie, potrafi, ale mu się nie chce. W kontekście tego nie podoba mi się również jego wybitnie precyzyjny, ale też nerwowy układ kierowniczy, usztywnione zawieszenie i tanie brzmienie sportowego wydechu.
Być może byłbym mniej krytyczny, a może nawet zachwycony, gdybym wcześniej nie jeździł modelem GLE 450. Jest on o zaledwie 0,4 sekundy wolniejszy w sprincie do setki, ale lepszy pod absolutnie każdym innym względem. Bardziej komfortowy na nierównościach, cichszy przez brak idiotycznego tłumika, bardziej aksamitny, spokojniejszy i przyjemniejszy w prowadzeniu oraz ogólnie mniej angażujący. Jest po prostu mercedesem. W dodatku ma praktyczniejszy bagażnik i kosztuje 135 tys. zł mniej niż GLE Coupe AMG 53.
Jeżeli zatem chcecie mieć naprawdę sportowego, emocjonującego, bardzo szybkiego dużego mercedesa, powinniście wybrać wersję GLE Coupe AMG 63S. A jeżeli zależy wam na komforcie prawdziwego mercedesa, to wybierzcie GLE 450. Szczególnie że dużo lepiej wygląda. W przypadku Coupe Mercedes chyba posłuchał klientów. Gdy zapytał o to, jak ich zdaniem ma wyglądać usportowiona wersja GLE, odpowiedzieli, że powinna przypominać stękającego na trawniku psa. I tak się stało.