Szwajcarska impreza coraz mniej przypomina salon motoryzacyjny, a coraz bardziej targi sprzętu elektrycznego. A jednocześnie oddział szpitala psychiatrycznego, na którym ulokowano pacjentów myślących, że są nieślubnym dzieckiem Ferdynanda Porsche'a i Carla Benza
Nigdy nie ukrywałem, że dla mnie Geneva International Motor Show to przede wszystkim wydarzenie towarzyskie. I kulinarne. Bo zdecydowanie bardziej niż samochody lubię ludzi oraz dobrze zjeść. Dlatego zamiast rano szybko biec na konferencję do Audi, wybrałem się na wyśmienite śniadanie w równie wyśmienitym towarzystwie do Mercedesa, a całości dopełnił kieliszeczek wytrawnego prosecco. Prosto stamtąd udałem się do Toyoty (po drodze omijając szerokim łukiem tłum próbujący dopchać się do Ferrari F8 Tributo), gdzie serwowano uśmiechy, żarty i wyborne wino. Na drugie śniadanie przesiadłem się do Audi – tam zjadłem gotowaną białą kiełbaskę (ponoć przywiezioną z Monachium) ze słodką musztardą i preclem, a tę ucztę umilała mi konwersacja z nową, przesympatyczną szefową PR polskiego oddziału marki. Oraz kufel pszenicznego piwa.
Obiad tradycyjnie w Lexusie w gronie starych, dobrych znajomych, na parówki do Kii (nie macie pojęcia, jak świetnie kiełbaska komponuje się z białym winem), deser w BMW i o godz. 16 byłem gotów zakończyć pierwszy dzień targów stopką zmrożonej wódki Belvedere w Infiniti. Przypomniałem sobie jednak, że Infiniti nie przyjechało do Genewy, w związku z czym nie ma też Belvedere. Zawróciłem więc z powrotem do BMW na deser na drugą nóżkę. I udałem się do hotelu, aby się zdrzemnąć, a następnie lecieć na kolację do restauracji Casanova przy Quai du Mont-Blanc 3. Serwują tam aksamitne ślimaki oraz wspaniałe pappardelle z owocami morza i dużą ilością parmezanu. Ale i tak tym, co najbardziej lubię w tym miejscu, jest atmosfera i czas spędzony ze świetnymi ludźmi, którzy potrafią rozmawiać nie tylko o samochodach.