Centralizacja nadzoru nad stacjami diagnostycznymi to odpowiedź rządu na plagę diesli, które trują centra miast. Kompetencje stracą za to starostowie.
Koniec z fikcją badań technicznych, które działają tylko na papierze, bo nikt nie sprawdza spalin wydobywających się z rur wydechowych. W efekcie dopuszczone do ruchu są pojazdy, które w ogóle nie powinny wyjechać na ulice. Cierpią na tym mieszkańcy, którzy duszą się m.in. od tlenku węgla i smogu. Mówiąc krótko: system szwankuje i wymaga zmian – zapowiedział rząd.
To trafna diagnoza. Potwierdzają ją nie tylko eksperci, ale i Najwyższa Izba Kontroli, która w zeszłym roku nie zostawiła suchej nitki na obecnym systemie badań technicznych i działalności stacji diagnostycznych. Szkopuł w tym, że to, co rządzący przygotowali, by rozwiązać zdiagnozowany problem, zakrawa już na rewolucję, a nie kosmetyczne poprawki.
Po zmianach za organizację i funkcjonowanie systemu badań technicznych pojazdów odpowiedzialny byłby podległy ministrowi infrastruktury Transportowy Dozór Techniczny (TDT). Do tej pory sprawowanie nadzoru nad przedsiębiorcami prowadzącymi stacje kontroli pojazdów należało zaś do 380 starostów. Ci jednak – w ocenie rządzących – nie wywiązywali się dobrze ze swojego zadania. Skupienie władzy w rękach jednego organu ma pozwolić lepiej egzekwować przepisy.

Pierwsza salwa w diesle

To jedna z kluczowych zmian, które wprowadza nowelizacja ustawy – Prawo o ruchu drogowym (Dz.U. z 2018 r. poz. 1990 ze zm.). Rada Ministrów przyjęła projekt i skierowała go do Sejmu.
Z jednej strony przepisy są nowelizowane ze względu na wymogi unijnej dyrektywy, z której realizacją już i tak jesteśmy spóźnieni (nowe regulacje miały wejść w życie w krajach UE do 20 maja br.). Z drugiej, stanowią one emanację jednej z ostatnich obietnic rządu, który postanowił wypowiedzieć wojnę smogowi w miastach i zabrać się za diesle z wyciętymi filtrami cząstek stałych.
Stare samochody na polskich drogach / Dziennik Gazeta Prawna
Resort infrastruktury wyjaśnia, że dziś wielu kierowców czuje się bezkarnie, bo stacje kontroli pojazdów nie posiadają wyposażenia umożliwiającego sprawdzenie rzeczywistej emisyjności zanieczyszczeń gazowych, m.in. zadymienia spalin czy tlenków azotu (NOx) głównie odpowiedzialnych za powstawanie smogu.
Sytuacja miałaby ulec poprawie dzięki zaangażowaniu w to organu centralnego. „Dyrektor TDT wyposażony w specjalistyczne urządzenia badawcze, jak również zatrudniający personel o odpowiednich kwalifikacjach, będzie w stanie przeprowadzić analizę zanieczyszczeń gazowych w sposób wiarygodny odzwierciedlający rzeczywiste zanieczyszczenia” – czytamy w uzasadnieniu projektu.

Rykoszetem w kierowców

Rewolucję sfinansują w dużym stopniu sami użytkownicy pojazdów. Po kieszeni dostaną jednak głównie spóźnialscy, którzy zajechali z autem na badanie techniczne po wyznaczonym terminie. Taka usługa będzie wtedy o połowę droższa.
Warto nadmienić, że na wstępnym etapie prac nad nowelizacją zakładano, że dodatkową opłatę trzeba będzie uiścić, gdy spóźnimy się 30 dni. Ostatecznie jednak rząd zdecydował się na wydłużenie tego terminu do 45 dni.
Mimo takiej prolongaty resort infrastruktury szacuje, że kara i tak może czekać posiadaczy ponad 1,5 mln pojazdów. W takim układzie przełożyłoby się to na dodatkowe wpływy w wysokości ok. 76 mln zł rocznie – szacuje resort.

Uszczelnianie systemu

Pieniądze te stanowiłyby przychód TDT. Dodatkowy zastrzyk funduszy pozwoli na wzmocnienie kontroli i wdrożenie nowych wymogów – przekonuje ministerstwo.
Według założeń każda stacja (jest ich prawie 5 tys. w kraju) będzie bowiem kontrolowana raz w roku przez przedstawicieli TDT. Pod ich lupą będzie m.in. to, czy prawidłowo przeprowadzane były – w okresie ostatnich trzech miesięcy – wybrane losowo badania. Sprawdzana byłaby też dokumentacja. Wymagane byłyby m.in. potwierdzenie badania zdjęciem pojazdu czy zaświadczenia o przeprowadzeniu analizy spalin.
Ma to położyć kres sytuacjom, gdy zatwierdzenie przeglądu jest formalnością, a stempel w dowodzie rejestracyjnym można zdobyć bez większego problemu, niezależnie od tego, jakim gratem przyjechało się na stację. Sam resort infrastruktury na potwierdzenie tych patologii przywołuje wnioski z raportu NIK. Wynika z niego, że ponad połowa stacji skontrolowanych przez Izbę wykonywała badania samochodów po macoszemu, korzystając z urządzeń, które nie spełniały wymagań.
Zawiódł też czynnik ludzki, bo bezpośrednie badanie czynności wykonywanych przez diagnostów podczas kontroli 51 pojazdów wykazało, że ponad połowę pojazdów (29) zbadano nieprawidłowo. Mimo tego co drugi samochód dopuszczono do ruchu – konkluduje NIK.

Walka nabiera tempa

Piotr Siergiej, rzecznik Polskiego Alarmu Smogowego, podkreśla, że o ile uszczelnienie przepisów jest jak najbardziej potrzebne, o tyle kluczowa zmiana musi nastąpić w mentalności mieszkańców, a nie tylko w regulacjach.
– Pamiętajmy, że stacje diagnostyczne działają na warunkach rynkowych. Bez odpowiedniego nadzoru i ewentualnych kar niektórym firmom łatwo ulec pokusie szybkich zysków. Widzimy później oferty wycinania filtra DPF, które nie wzbudzają sprzeciwu klientów i mieszkańców – mówi Siergiej.
O konieczności doprecyzowania regulacji głośno mówił ostatnio m.in. Piotr Woźny, pełnomocnik premiera ds. programu „Czyste powietrze”. Przekonywał, że choć udało się już wprowadzić przepisy, które porządkują rynek przydomowych kotłów i węgla, to wciąż zaniedbywaną sferą był właśnie smog komunikacyjny, najbardziej dotkliwy w dużych aglomeracjach.
Również eksperci podkreślają, że zmiany są konieczne jak najszybciej. Za naszą zachodnią granicą diesle są bowiem pod coraz mocniejszym ostrzałem lokalnych władz, które zakazują (m.in. Hamburg) ich wjazdu do centrów miast. Takie obostrzenia sprawiają zaś, że więcej kopcących pojazdów jest kierowanych na eksport i trafia najczęściej do nas. Bez odpowiednich regulacji możemy sobie więc nie poradzić z zalewem takich aut.