Popełniliśmy błąd – przyznaje Radosław Gawlik, ekolog, do 2001 r. poseł Unii Wolności, a w rządzie Jerzego Buzka wiceminister środowiska, kiedy pytam go o genezę wprowadzenia do ochrony przyrody instytucji weta samorządowego.
Zapis uchwalony jako sejmowa wrzutka 24 lata temu skutecznie zabetonował rozwijanie sieci parków narodowych. Od 23 lat nie powstał w Polsce żaden nowy. Najbardziej trwała zmiana w polskiej ochronie przyrody wyszła trochę przypadkiem, ale potem żaden polityk nie odważył się już podnieść ręki na przywilej lokalnych samorządów.
Jeśli któryś z organów uchwałodawczych któregokolwiek szczebla samorządu terytorialnego nie zgodzi się na utworzenie parku, ten nie powstanie. Nawet gdy jego wartość przyrodnicza jest bezsporna i ponadlokalna, a gmina decyduje nie o nieruchomościach własnych czy prywatnych, a o mieniu Skarbu Państwa. To kuriozum. To trochę tak, jakby o zachowaniu lub wyburzeniu Wawelu decydowali wyłącznie miejscy radni Krakowa, mimo iż to część dziedzictwa narodowego. W przypadku terenów, które powinny zostać objęte najwyższą formą ochrony przyrody, to czasem nawet dziedzictwo europejskie, jak ostatnie fragmenty reliktowej puszczy karpackiej czy zbliżony do naturalnego europejski las, jakim jest Puszcza Białowieska chroniona przecież tylko w części. Z powodu wprowadzenia weta samorządowego państwo abdykowało na rzecz samorządu, uzależniając się całkowicie od decyzji lokalnych władz w sprawie stosowania w swojej polityce najważniejszej formy ochrony przyrody, jaką przewiduje polskie prawo. A polityka ekologiczna państwa jest przecież kompetencją państwa, prawda? Otóż nie.
Prób zmiany było kilka. Jedna nawet poprzedzona ogólnonarodowym zbieraniem podpisów, a ostatnia zmierzająca do zmiękczenia samorządów wymogiem przygotowywania przez odpowiednie ministerstwo szczegółowych planów rozwoju dla gmin, na których terenie miałby się znaleźć park. Wszystkie kończyły w sejmowej zamrażarce.
Jaka jest geneza weta? Gawlik opowiada mi, że do jego gabinetu przyszedł Jan Szyszko, ówczesny minister środowiska, i Janusz Radziejowski, wtedy główny konserwator przyrody. Zaproponowali, że proces decyzyjny dotyczący ochrony przyrody trzeba uspołecznić. Chcieli, żeby do rodzącej się wówczas nowelizacji ustawy o ochronie przyrody, która polskie prawodawstwo miała dostosować do prawa UE, dodać zapis, że stworzyć, rozszerzyć czy zlikwidować park narodowy można po zasięgnięciu opinii organów samorządu terytorialnego. Rządowy projekt wprawdzie w trakcie prac komisji został nieco poturbowany, ale samego zapisu nie zmieniono. Również w Sejmie dyskusja toczyła się o wszystkim innym, tylko nie o uprawnieniach samorządu. Krytyczną poprawkę zgłosił Bogdan Pęk z PSL, który tłumaczył, że przed posiedzeniem Sejmu dwa dni zwiedzał Puszczę Białowieską, dzięki czemu doszedł do wniosku, że „ochrona przyrody musi być rozumna”. – Nie można chyba w dobie wolnego państwa wprowadzać takich uproszczeń i wyciągać wniosków, że samorząd nie jest zdolny do racjonalnego myślenia i nie można się z nim dogadać tak, żeby wilk był syty i owca cała – mówił do posłów. Na odchodne zaproponował, by „opiniowanie przez samorządy” zastąpić „uzgodnieniem z samorządami” i dodał: – Nie sądzę, żeby ten zapis utrudnił skuteczną ochronę przyrody.
Utrudnił. Ostatnim nowym parkiem, który powstał w Polsce było Ujście Warty w 2001 r. Wszystkie nasze parki razem zajmują raptem 1 proc. kraju, jeśli mielibyśmy utworzyć te, które są postulowane od lat, to zajmowałyby ponad 3 proc. Weto samorządowe stało się stabilną instytucją i wydaje się, że powołanie nowego parku narodowego jest tak samo trudne jak zmiana konstytucji.
W zeszłym tygodniu Ministerstwo Finansów przedstawiło projekt finansowania samorządów, a jednym z jego elementów (choć można mieć różne zdanie na temat tego, czy jest on dobrze skrojony) jest uzależnienie części subwencji od istnienia na terenie gminy różnych form ochrony przyrody, z tym że „najlepiej płatny” miałby być park narodowy. To krok w dobrą stronę. A właściwie pół kroku. Gmina nie powinna być stratna na tym, że ma na swoim terenie cenną przyrodę, którą jako wspólnota chcemy zachować dla przyszłych pokoleń. Musi mieć też za co budować m.in. infrastrukturę turystyczną, jeśli będzie chciała się rozwijać pomimo ograniczeń, jakie niesie za sobą park. Nie może być też tak, że korzyść z podatku leśnego jest dla gminy większa niż dochody z parku narodowego, a tak mniej więcej wyglądała sytuacja w ostatnich latach.
Jestem nawet za tym, żeby gminy były wynagradzane niezależnie od ich poziomu zamożności, jeśli mają na swoim terenie park narodowy. Ale nie w sytuacji, w której decyzja o jego utworzeniu czy rozszerzeniu nadal będzie w lokalnych rękach. Ze wszystkich argumentów, które padły 24 lata temu w Sejmie, rezonują we mnie te dwa: pierwszy, że decyzje w sprawie ochrony przyrody trzeba uspołecznić, i drugi – że nie można na gminy przerzucać kosztów funkcjonowania na ich terenie parków narodowych. Ale między nimi a konstrukcją weta jest cała gama rozwiązań. Dodatkowe finansowanie gmin to jedno, ale zapewnienie wzruszalności weta, ograniczenie go do określonych przypadków, zastąpienie szerokimi wieloetapowymi konsultacjami społecznymi to tylko niektóre możliwości, by rozwiązać problem. Sami go sobie stworzyliśmy i naprawdę sami możemy go rozwiązać. Już czas. ©℗