10 lat temu Benjamin R. Barber opublikował książkę „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”. Piewca społeczeństw obywatelskich i zwolennik budowania efektywnej demokracji sformułował tezę, że dziś to miasta – jako naturalna przestrzeń życia człowieka (70 proc. mieszkańców świata) – są jedyną areną realnej, a nie deklarowanej współpracy w sprawach ponadnarodowych problemów, takich jak terroryzm i ubóstwo - pisze wiceprezydent Gdyni Katarzyna Gruszecka-Spychała.

Wojna w Ukrainie sprawiła, że z odrobiną zdumienia obserwujemy, że silna i prawdziwa współpraca państw, w którą wiara od dawna spadała, jest jednak możliwa. Teza Barbera mogła być zatem przedwczesna, ale chyba nie fałszywa. Niespotykany udział i rola miast oraz ich liderów w wojennych procesach z zakresu polityki międzynarodowej, do niedawna pozostającej wyłączną domeną państw, każe się zastanowić, czy to chwilowy efekt sytuacji nadzwyczajnej, czy zapowiedź trendu.
Ważna rola
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niezwykła rola ukraińskich merów. Choć niejedyny taki, poza granicami najbardziej widoczny jest Witalij Kliczko, od dawna popularny celebryta. Teraz, z karabinem w rękach, w kamizelce kuloodpornej, cieszy się jeszcze większą popularnością. Przede wszystkim - w samym Kijowie. Kiedy w marcu rozmawiałam z kijowianami, którzy nie zdecydowali się ewakuować, wszyscy podkreślali, że jego rola w budowaniu morale społeczności miasta jest niemalowana i duża. Z zawodowego nawyku zapytałam, czy byli wcześniej jego wyborcami - okazało się, że nie wszyscy. Podkreślali, że w tej sytuacji było to bez znaczenia, a poziom przywództwa Kliczki pozwalał utożsamiać się z nim każdemu, niezależnie od różnic. Również ocena sprawności władz miasta w reagowaniu na kryzys pod kierownictwem mera pozostawała bardzo wysoka.
W tym samym czasie o wywiad z nim zabiegały największe międzynarodowe redakcje i telewizje, on zaś z niekłamanym talentem uprawiał służącą sprawie ukraińskiej propagandę najwyższych lotów. Jestem przekonana, że uderzający patriotyzm, w towarzystwie budzącej grozę relacji z placu boju w wydaniu popularnego w Niemczech Kliczki, wpłynął na zachowanie wielu Berlińczyków. Z pewnością nie był to jedyny czynnik, który wyciągnął ich pod Bramę Brandenburską, ale sądzę, że swój skutek odniósł. A czy to nie masowe manifestacje doprowadziły do zmiany stanowiska rządu niemieckiego w kontekście sankcji nakładanych na Rosję?
Budowa solidarności
Podobne manifestacje odbyły się w bardzo wielu miastach Europy. Często organizowane były z inicjatywy władz miasta lub oddolnie, ale z ich wsparciem. Zadaniem socjologów będzie zbadać, czy to prawda, ale sądzę, że to właśnie miejska wspólnotowość była tu czynnikiem sprawczym.
W tym miejscu warto wrócić do tez Barbera (i wielu innych) wieszczących wzrost tożsamościowej identyfikacji z miastami. Kiedy Europejczycy patrzyli na dramatyczne obrazy przekazywane przez media, potrafili wyobrazić sobie, poczuć, jakby to było, gdyby bomba spadła na ich teatr, szkołę czy szpital. A wtedy ich sprzeciw rósł tak, że wychodzili na ulice.
Niespotykany udział i rola miast oraz ich liderów w wojennych procesach z zakresu polityki międzynarodowej, do niedawna pozostającej wyłączną domeną państw, każe się zastanowić, czy to chwilowy efekt sytuacji nadzwyczajnej, czy zapowiedź trendu
Szczególne rozmiary manifestacje te przyjęły w Polsce. Co oczywiste, z upływem tygodni ich liczba zmalała, ale w polskich miastach nadal powiewają ukraińskie flagi, a pokazanie się samorządowca w dowolnej publicznej sytuacji bez niebiesko-żółtej wstążki albo innego emblematu w klapie jest źle widziane. Miasta masowo wypowiedziały łączące je z miastami rosyjskimi umowy partnerskie i inne formy współpracy. Warszawa posunęła się do uzasadnionych prawnie, ale zarazem bardzo widowiskowych ruchów, jak zajęcie tzw. szpiegowa (bloku, gdzie przed laty mieszkali rosyjscy dyplomaci). Liczne inne miejscowości w Polsce zmieniają nazwy budynków, ulic, placów. W Gdyni zrobiliśmy to wszystko - wypowiedzieliśmy partnerstwo miastom rosyjskim i białoruskim, zerwaliśmy współpracę z Leroy Merlin w ramach sprzeciwu dla postawy tej sieci, a piękny plac w centrum Gdyni nad samym morzem od niedawna nosi nazwę Wolnej Ukrainy.
Wszystkie te gesty mają oczywiście głównie symboliczny walor, ale nie oznacza to, że pozostają bez znaczenia. W moim przekonaniu pośród wielu funkcji odgrywają one też rolę integratora lokalnego społeczeństwa obywatelskiego. Ono zaś, podjąwszy się bez wahania ciężkiej pracy, a wręcz ofiarności na rzecz uchodźców, niewątpliwie potrzebuje pozytywnych wzmocnień, a nawet chwil uniesienia.
Unikalna skala pomocy
Podziw dla polskiego społeczeństwa obywatelskiego jest dziś szeroki, zarówno w granicach Polski, jak i poza nią. Trudno się dziwić, skoro, jak wskazuje ambasador USA w RP Mark Brzezinski, Polacy przyjęli w miesiąc ponad 2 mln uchodźców, czyli więcej niż tradycyjnie podziwiana za zdolność do integracji i asymilacji Szwecja, która przyjęła ich milion, ale w ciągu 20 lat. Spotyka się głosy, że zdecydował o tym odruch serca, napędzany dodatkowo lękiem o własne bezpieczeństwo i powszechną niechęcią do Rosji.
Moim zdaniem ani odruch serca, ani strach przed agresorem nie potrafią budować namiotów, gotować hektolitrów zupy, organizować noclegowni, kierować rozlokowaniem przyjezdnych w prywatnych domach, a już na pewno nie wysyłać małe misje humanitarne i dowozić realnie potrzebne dary. Takie rzeczy potrafi zaangażowane społeczeństwo obywatelskie, które przez lata zbudowało swoją kompetencję.
Dziś duże NGO wręcz wspierają miasta, a małe łączą z nimi wysiłki. Skala pomocy udzielonej lub koordynowanej przez polskie samorządy, zarówno w kraju, jak i w Ukrainie, jest ogromna. Sprawiła, że gwałtowny napływ uchodźców z Ukrainy nie spowodował destabilizacji miast ani państwa - choć były momenty trudne, wręcz kryzysowe. Nie mogło być inaczej, skoro liczba uchodźców bardzo często znacząco przekraczała 10 proc. ogólnej liczby dotychczasowych mieszkańców. Kryzysy we własnym mieście nie przeszkadzały jednak samorządowcom wysyłać darów do Ukrainy, a wcześniej zdobywać dokładnych informacji o tym, co jest potrzebne. Także podczas osobistych wizyt, jak np. prezydentów Trójmiasta i wicemarszałka pomorskiego do Lwowa, która zaowocowała m.in. podarowaniem i wysłaniem autobusów komunikacji miejskiej, ambulansów oraz sprzętu medycznego i leków niezbędnych w terapii ran pola walki, którą prowadzi lwowski szpital. Rozpoczęła się też międzynarodowa akcja, która ma doprowadzić do budowy - na prośbę mera Andrija Sadowego - tymczasowych schronień dla uchodźców wewnętrznych we Lwowie.
Nowe pola działań
Powyższe przykłady dotyczą działań, które zarówno tradycja, jak i ustrojowe przepisy lokują w sferze kompetencji państwa. W chwili konieczności zostały one jednak podjęte przez samorządy, a sprawności i efektywności ich wykonania trudno cokolwiek zarzucić. Można jednak znaleźć przykłady zdarzeń jeszcze głębiej ingerujących w sferę działań onegdaj zastrzeżonych dla głów państw czy ministrów spraw zagranicznych. Mam tu na myśli apel, który z inicjatywy Gdańska skierowało do rządów i Komisji Europejskiej ponad 200 burmistrzów z Europy i Ameryki.
Żądali w nim podjęcia konkretnych działań: natychmiastowego wstrzymania zakupów węgla, ropy i gazu z Rosji, zaprzestania zbrodni na ludności cywilnej, uruchomienia korytarzy humanitarnych i uwolnienia, porwanych przez Rosjan, merów Melitopola i Dniprorudnego. Burmistrzowie nie spotkali się w żadnym ekskluzywnym miejscu, tylko na Zoomie, a treść deklaracji ustalili szybko i zgodnie. Można oczywiście stawiać pytania, czy apel ten odniósł jakieś konkretne skutki na wzór tych, które płynęły z organicznej pracy nad pomocą humanitarną. Pewnie nie, jednak sam fakt tak zdecydowanej reakcji i - zasadniczo niekwestionowanego przez mieszkańców - poczucia posiadania mandatu do wyrażania postulatów w zakresie polityki wojennej jest istotnym novum.
Apel ten nie był zresztą jedynym przejawem działalności w sprawach międzynarodowych, ale i w zespole międzynarodowym. Na targach inwestycyjnych MIPIM w Cannes samorządowcy z Wilna, Poznania, Gdyni i woj. pomorskiego w towarzystwie kijowian wystąpili przed tłumem i skreślili na przygotowanej scenografii eufemistyczne napisy „dramatic situation” czy „crisis”, pisząc zamiast tych słów wielkimi literami „WAR”. Planowana przed wojną konferencja burmistrzów Act Now w Stuttgarcie, organizowana przez wiedeński Instytut Innowacji w Polityce, zmieniła program i rozpoczęła się debatą ukraińską, z uczestnictwem merów z Ukrainy. Nie było to wydarzenie kurtuazyjne - burmistrzowie zastanawiali się, jak mogą zwiększyć zaangażowanie swoich mieszkańców, albo raczej zmniejszyć obojętność części społeczeństw zachodnich, wierząc, że to nacisk obywateli może skutecznie wpłynąć na stanowczość i determinację rządów narodowych.
Nie od rur i nie od dziur
Całość tych wydarzeń, od niezwykłego, porywającego przywództwa merów ukraińskich poprzez osiągnięcia samorządowców, którzy zdołali w kraju godnie przyjąć setki tysięcy ludzi, aż po aktywność polityczną w nowych sferach, trudno uznać za przypadki. Można zaś dojrzeć w nich wyjątkowo wyrazistą jaskółkę zmian. Być może już całkiem niewiele czasu zostało do momentu, gdy politycy krajowi (nie tylko polscy!) przestaną sobie pozwalać na protekcjonalne komentarze o samorządowcach, których zadania rzekomo kończą się na „rurze i dziurze”. Te pozostaną w pewnym sensie priorytetem, bo dotykają codzienności. Zbliżymy się jednak do idei Barbera.
ikona lupy />

Pomoc

/ ShutterStock