W tegorocznej kampanii samorządowej w Warszawie ożył problem reprywatyzacji. I bardzo dobrze. Bo losy tego tematu w III RP pokazują, jak kosztowna jest abdykacja elit politycznych z regulowania kluczowych dziedzin życia społecznego.
Efekt pewnie Państwo znają. Jedni z medialnych doniesień, a inni może nawet zdążyli już tego doświadczyć na własnej skórze. Otóż w Warszawie reprywatyzacja trwa w najlepsze. Tylko że to reprywatyzacja niecywilizowana, dzika i chaotyczna. Jej mechanizm jest prosty. Do miasta zgłaszają się spadkobiercy przedwojennych właścicieli nieruchomości. Albo (nawet częściej) firmy wyspecjalizowane w pozyskiwaniu roszczeń. Domagają się zwrotu mienia przejętego przez państwo polskie w latach 1944–1962 (w Warszawie chodzi oczywiście o dekret Bieruta z 1945 r.). Urzędnicy – reprezentujący interes miasta – do zwrotu się oczywiście nie kwapią. Dyrektor Warszawskiego Biura Nieruchomości Marcin Bajko z rozbrajającą szczerością opowiadał niedawno „Gazecie Wyborczej”, że robi co może, by oddawać jak najmniej. Ale to jest co najwyżej gra na zwłokę. Bo posiadacze roszczeń idą do sądów i wygrywają. A wygrywają, bo wyroki sądowe wydawane są w oparciu o istniejące orzecznictwo trybunałów. Które stwierdzają wprost, że dopóki kwestia reprywatyzacji nie zostanie uregulowana w sposób całościowy, nie można arbitralnie jednych roszczeń uznawać, a innych odrzucać.
Miasto więc oddaje. Czasem robi to w naturze. I wtedy przedwojenna kamienica staje się własnością prywatną. Jeśli stoi pusta, to jeszcze pół biedy. No, chyba że nowy właściciel zechce ją zburzyć i w to miejsce postawić budynek, który przyniesie mu większe zyski. Teoretycznie z budynkami o historycznej wartości nie powinno to być takie proste, ale praktyka pokazuje, że dla chcącego nic trudnego, co może rodzić konflikty na tle urbanistyczno-estetycznym.
Gorzej, jeżeli reprywatyzacja objęła budynek z lokatorami. Wtedy dzikość procesu ujawnia się w pełnej krasie. Bo nagle naprzeciw siebie stają dwie grupy o skrajnie odmiennych interesach. Jest nowy właściciel, który przecież do interesu nie będzie dokładał. I ma zupełną rację, bo przecież nie jest jego rolą zastępowanie państwa w prowadzeniu polityki socjalnej i oferowaniu mieszkań na preferencyjnych warunkach. Z drugiej strony mamy lokatorów. W większości przypadków zaliczających się do najmniej zaradnych i najbiedniejszych warstw społecznych. Bo przecież klasa średnia dawno się już na tych mieszkaniach uwłaszczyła poprzez ich wykup (takie możliwości były zarówno w czasach PRL, jak i w III RP). To oczywiste, że ci, którzy zostali, nie stanowią z punktu widzenia nowego najemcy najbardziej pożądanych lokatorów. Teoretycznie o zapewnienie im nowego lokum socjalnego powinno zatroszczyć się państwo. Ale polskie państwo robi to tylko w ograniczonym zakresie. Przypominając w tym względzie trochę biblijnego Poncjusza Piłata, który umywa ręce i czeka, aż nowi właściciele i starzy lokatorzy załatwią problemy między sobą. Rodzący się gniew (po obu stronach) i konflikty społeczne są naturalną konsekwencją takiego stanu rzeczy.
Ale to nie koniec. Bo są jeszcze roszczenia dotyczące obiektów publicznych. Zgodnie z prawem szkoły czy przedszkola stojącego na znacjonalizowanym terenie wywłaszczyć nie wolno. Natomiast należące do szkoły boisko albo przedszkolny plac zabaw już tak. Podobnie jak parki, skwery czy nawet nierzadko odrestaurowane po wojnie obiekty historyczne (warszawska Królikarnia). Co rodzi trzeci rodzaj konfliktu. Spór o przestrzeń publiczną, która jest wspólnocie odbierana w imię naprawienia dawnych krzywd wobec jednostek. A może wyjściem byłoby zadośćuczynienie roszczeniom w formie finansowej rekompensaty? Owszem, Warszawa czasem tak robi. Na przykład gdy uchwalone przez radnych miejscowe plany zagospodarowania przewidują, że w miejscu nieruchomości będzie realizowany jakiś ważny cel publiczny. Ale generalnie urzędnicy wolą oddawać w naturze. I trudno im się dziwić. Zadośćuczynienie generuje bowiem poważne koszty dla finansów państwa (i samorządu). W latach 2001–2010 w skali całego kraju było to „zaledwie” 566 mln zł. Ale już w latach 2011–2012 lawina gwałtownie ruszyła. Sama Warszawa zapłaciła wtedy ponad 415 mln zł odszkodowań za nieruchomości dekretowe. A kulminacja dopiero nadchodzi. O jakich sumach mówimy, nie wie tak naprawdę nikt. Pewne jest jedynie, że kontynuowanie obecnej praktyki będzie powodowało konieczność cięcia w innych wydatkach publicznych. Albo zwiększanie długu, który też kosztuje. Nie mówiąc już o permanentnym związaniu rąk władzom miejskim, które nie bardzo wiedzą, co jest w zasobach, a co nie. Taka niepewność sprawia, że trudno jest wywiązywać się z roli dobrego gospodarza. A na tym tracimy wszyscy.
Lekcja kapitalizmu
I to wszystko dzieje się teraz. Dzika, kosztowna, konfliktogenna i wątpliwa moralnie reprywatyzacja rozgrywa się w najlepsze w połowie trzeciej dekady wolnej Polski. Czy tak musiało być? Oczywiście, że nie. Wystarczył odpowiedni akt prawny regulujący tę kwestię po przełomie roku 1989. To dało się zrobić. Zwłaszcza że świadomość problemu była od samego początku. Tuż po wyborach kontraktowych z czerwca 1989 r. w Senacie powstał projekt ustawy o zwrocie mienia przejętego na własność państwa. W naturze lub w formie rekompensaty (to drugie rozwiązanie miało być preferowane). Takie odszkodowania miały zostać przyznane nie w gotówce, lecz w formie bonów kapitałowych o 10-letnim okresie ważności. Za te bony ich okaziciel mógłby kupić udziały lub akcje sprzedawane przez Skarb Państwa. Projekt trafił do Sejmu i miał nawet poparcie rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Oferta spotkała się jednak ze sprzeciwem... zwolenników reprywatyzacji, dla których była to próba zbycia ich roszczeń zbyt tanim kosztem. Prace nad ustawą przerwało rozwiązanie parlamentu kontraktowego jesienią 1991 r.
Opartych na podobnych założeniach projektów nie udało się też przeforsować w Sejmie I kadencji (1991–1993). I to mimo istnienia co najmniej trzech projektów poselskich. Jeden z nich – zgłoszony przez Kongres Liberalno-Demokratyczny i Polski Program Gospodarczy – trafił nawet do komisji sejmowych. A rząd Hanny Suchockiej przygotował wręcz dwie uchwały (o stworzeniu specjalnej rezerwy celowej i o szczególnym trybie zbywania akcji Skarbu Państwa) mające stanowić oprzyrządowanie takiej reprywatyzacji. Znów jednak zabrakło czasu, bo kadencja Sejmu i tym razem została skrócona.
Jak się nad tym głębiej zastanowić, to nieskuteczność ówczesnej klasy politycznej w kwestii reprywatyzacji bardzo dziwi. Mimo sporego politycznego rozdrobnienia obozu postsolidarnościowego akurat w temacie reprywatyzacji wiele przecież zdawało się łączyć jego różne frakcje. Wszystkie zgadzały się choćby co do tego, że problem zagarniętej własności należy (z powodów pryncypialnych) rozwiązać. Ta część obozu posierpniowego, która poparła rząd Jana Olszewskiego, widziała wręcz w reprywatyzacji sposób na uniknięcie wyprzedaży polskiego majątku narodowego zagranicznemu kapitałowi. Dość powiedzieć, że stanowiący emanację tego środowiska politycznego Ruch Odbudowy Polski powoływał się potem nieraz na hasło „reprywatyzacji jako etapu koniecznego poprzedzającego prywatyzację”.
Jednocześnie reprywatyzacja prowadzona za pomocą systemu bonów kapitałowych była bliska również gospodarczym liberałom z KLD i UD. Oni z kolei mogli przecież dostrzegać w nich szansę na przyspieszoną lekcję kapitalizmu dla cierpiących na brak kapitału Polaków. Z tych samych powodów forsowali w tym samym czasie plan powszechnego uwłaszczania. Wymyślony pod koniec lat 80. przez gdańskich liberałów Janusza Lewandowskiego i Jana Szomburga. Jakby tego było mało, takiemu rozwiązaniu sprawy zdawał się sprzyjać również prezydent Lech Wałęsa, którego kancelaria przygotowała wówczas własny projekt ustawy reprywatyzacyjnej przedstawiony przez prezydenckiego doradcę Jerzego Grohmana (rekompensata nie w bonach, lecz bezpośrednio w akcjach państwowych przedsiębiorstw). Mimo tych wszystkich podobieństw obóz postsolidarnościowy spójnego projektu reprywatyzacji nie zdołał wytworzyć. Co dowodzi wielkiej słabości i ograniczeń elit politycznych pierwszych lat III RP.
Najlepszy moment
Tylko że potem wcale nie było lepiej. Po przejęciu władzy przez postkomunistów z SLD i PSL w Sejmie upadło kilka opozycyjnych projektów reprywatyzacyjnych (wzorowanych na poprzednich rozwiązaniach). Obóz rządowy (przy wsparciu posłów UP i UD) zaproponował za to własną ustawę „o wygaśnięciu roszczeń reprywatyzacyjnych”. Już sama nazwa (unikająca terminu „reprywatyzacja”) zapowiadała nieco inne podejście do sprawy. Odmiennie niż w pierwszych projektach, nie było tu mowy o zwrotach w naturze, ale tylko o bonach. I to do wysokości 30 tys. zł na osobę. Jednocześnie przewidywano zaledwie półtoraroczny termin na składanie wniosków o przyznanie rekompensaty. Ten projekt nie spodobał się posiadaczom roszczeń. Ale gdyby rząd SLD–PSL go przeforsował, temat zostałby raz na zawsze załatwiony. Tak w tym samym czasie postąpiła zresztą większość krajów postsocjalistycznych. Nierzadko (Węgry) w formie podobnej do rozwiązania proponowanego przez posłów SLD. Postkomunistyczne rządy nie wykazały się jednak należytą determinacją i prac nad nim nie dokończono.
Gdy w 1997 r. do władzy powrócił obóz postsolidarnościowy (AWS–UW), było faktycznie najbliżej, by sprawę reprywatyzacji rozwiązać. W formie Rządowego projektu ustawy o reprywatyzacji nieruchomości i niektórych ruchomości osób fizycznych przejętych przez państwo lub gminę miasta stołecznego Warszawy. W porównaniu z pierwszymi przymiarkami z 1991 r. ustawodawca był mniej hojny i oferował „jedynie” 50 proc. wartości utraconych nieruchomości. W przypadku spadkobierców wartość ta miała być pomniejszona o 10 proc. podatku spadkowego. Zadośćuczynienie polegać miało albo na przywróceniu własności, albo na przyznaniu bonów reprywatyzacyjnych. Za te bony można było kupować nieruchomości z zasobu Skarbu Państwa na specjalnych aukcjach (od nieruchomości rolnych, przez mieszkania, po jednostki uczestnictwa Funduszu Inwestycyjnego). W marcu 2001 r. po półtorarocznym procesie legislacyjnym (po drodze był jeszcze spór, czy rozpisywać w tej sprawie referendum, i niechętne ustawie naciski środowisk żydowskich z USA) ustawa została uchwalona i trafiła do podpisu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Który ustawę... zawetował. Powołując się na zbyt wysokie koszty dla budżetu państwa i naruszenie sprawiedliwości społecznej. Na ten ostatni argument powoływały się również takie ikony Solidarności jak Karol Modzelewski i Jacek Kuroń, publicznie doradzający Kwaśniewskiemu weto. W uzasadnieniu do swojego sprzeciwu Kwaśniewski ocenił, że najlepszym sposobem rozwiązania kwestii reprywatyzacyjnych jest ich dochodzenie na drodze... sądowej. Dokładnie tak! I w ten sposób, szermując hasłami o sprawiedliwości społecznej, Kwaśniewski przekreślił możliwość, owszem kosztownego, ale jednak planowego załatwienia sprawy reprywatyzacji. Otworzył jednocześnie drogę do prywatyzacji dzikiej, niesprawiedliwej i jeszcze kosztowniejszej, którą mamy dziś.
Wina Kwaśniewskiego i jego politycznego obozu jest tym większa, że przez kolejne cztery lata to SLD rządził krajem i miał w ręku wszystkie karty, by tę kwestię po swojemu rozwiązać. Ale ruszył ją dopiero na kilka tygodni przed wyborami w 2005 r., gdy premierem mniejszościowego gabinetu był już Marek Belka. Projekt ustawy o rekompensatach za przejęte przez państwo nieruchomości polegał na wypłacie odszkodowań pieniężnych (15 proc. wartości). W 2006 r. utonął jednak w komisjach sejmowych i słuch po nim zaginął. A rząd PiS–LPR–Samoobrona tematem się w ogóle nie zainteresował.
Przeszkody się mnożą
Na liście zaniedbań tematu reprywatyzacji palma pierwszeństwa przypada jednak Platformie Obywatelskiej. PO rządzi w kraju od 7 lat. Od czterech ma swojego prezydenta. A jednocześnie wiceprzewodnicząca tej partii rządzi od ośmiu lat Warszawą. A więc miastem, które skutki nierozwiązanych kwestii reprywatyzacyjnych odczuwa zdecydowanie najmocniej. Można by więc przypuszczać, że to właśnie PO będzie zainteresowana rozwiązaniem problemu reprywatyzacji. Tymczasem nic z tego. Klub parlamentarny Platformy przez dobrych kilka lat co parę miesięcy informował, że już za chwilę coś powstanie. Na konkrety przyszło jednak czekać aż do 2012 r. Wówczas ze swoją propozycją wystąpił również warszawski ratusz. Ich pomysł nie był jednak żadnym rozwiązaniem kwestii prywatyzacyjnych, tylko zapewnieniem Warszawie większych środków na finansowanie modelu dzikiej prywatyzacji, która trwa obecnie. Dlaczego tak jest? Gdy spytałem o to specjalizującego się w tej tematyce posła PO Marcina Kierwińskiego, otrzymałem obraz mnożących się przeszkód. A to opór ministra finansów, a to brak zainteresowania ze strony posłów niewarszawskich. Zaś prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz pytana o tę samą kwestię tłumaczyła, że ona przecież wysłała do Sejmu odpowiedni projekt ustawy i to nie jej wina, że parlament tematu nie podjął. Co jest w ustach czołowego polityka partii rządzącej tłumaczeniem dość dziwacznym. Pozwalającym przypuszczać, że prezydent stolicy albo problemu nie docenia (a więc nie bardzo rozumie puls miasta, którym kieruje), albo nie uważa go za problem. A może nawet wierzy, że dzika prywatyzacja to jest optymalny sposób rozwiązania reprywatyzacyjnego problemu poprzez jego przeczekanie. I jedna, i druga ewentualność każą mieć poważne wątpliwości, czy jest to odpowiedni polityk do zarządzania największą polską metropolią.
W miesiącach poprzedzających kampanię samorządową w Warszawie nastąpiło jakby przekroczenie masy krytycznej. I temat reprywatyzacji powrócił. Już nie tylko w formie ciekawostki, lecz bardzo konkretnego politycznego i społecznego problemu. W stolicy urastającym wręcz do kwestii życia i śmierci. Wydarzeniem ostatnich miesięcy jest więc wysyp projektów ustaw reprywatyzacyjnych. Projekt PO został w parlamencie złożony (w atmosferze happeningu) przez Twój Ruch. Swój projekt ma SLD. Zapowiadają go PiS oraz bezpartyjny kandydat na prezydenta miasta Piotr Guział. Sprawdzenie, ile z nich zostanie po wyborach, będzie zadaniem – już nawet nie małostkowym łapaniem polityków na łamaniu wyborczych obietnic. Bo sprawa musi zostać uregulowana. Na przykładzie reprywatyzacji widzimy bowiem doskonale, że gdy politycy rezygnują z uregulowania kluczowej dziedziny życia, to życie na nich nie czeka. Brak reprywatyzacji oznacza reprywatyzację dziką. Czyli model, w którym krzywdy poprzednich pokoleń są wynagradzane krzywdzeniem pokoleń obecnych. Argument można pociągnąć dalej. I uznać, że dawnych krzywd nie można przerzucać też na pokolenia przyszłe. A takim rozwiązaniem byłaby wypłata zbyt sowitych (finansowanych długiem) odszkodowań dawnym właścicielom. Dlatego reprywatyzacja musi się odbyć nie tylko tu i teraz (żeby uzyskać wreszcie jako taką stabilność prawną). Ale też musi mieć wymiar co najwyżej symboliczny.
Przez ostatnie 25 lat polska klasa polityczna (i to wszelakich barw) miała okazję, by próbować prywatyzacyjny węzeł gordyjski rozsupłać. Był na to czas. Były też środki w formie choćby przeznaczonych do prywatyzacji części Skarbu Państwa. Ale nasi politycy nie potrafili albo nie chcieli tego zrobić. To już nie ma znaczenia. Teraz ten węzeł trzeba przeciąć. W przeciwnym razie będzie nas stopniowo przyduszał. I to też jest stawka niedzielnych wyborów samorządowych.