To jeden z największych przebojów tegorocznej kampanii. O ile wprowadzenie bezpłatnych przejazdów sprawdza się w niewielkich gminach (od 1 maja wprowadziły to m.in. 60-tysięczne Żory, a od 1 września 70-tysięczny Lubin), o tyle w dużych takich jak Warszawa, Poznań czy Wrocław jest czystą utopią. Z wyliczeń warszawskiego ratusza wynika, że likwidacja biletów w stolicy wymagałaby znalezienia dodatkowych 2 mld zł przez cztery kolejne lata. Z kolei Lublin musiałby dopłacać do transportu dwa razy więcej niż dziś, tj. ok. 150 mln zł. Nie zraża to kandydatów, którzy obiecują darmowe przejazdy i nie wskazują źródeł ich finansowania. Jacek Sasin z PiS, starający się o fotel prezydenta Warszawy, twierdzi, że wystarczy namówić 300 tys. osób mieszkających w stolicy, by płaciły tu podatki. Podobnych argumentów używa Łukasz Gibała, kandydat na prezydenta Krakowa (niezależny, wcześniej związany z Twoim Ruchem) – jego zdaniem nowi podatnicy i przyjezdni zapewnią wpływy, które zagwarantują miastu nadwyżkę.
Lokalna waluta
To pomysł pojawiający się wśród postulatów kandydatów Kongresu Nowej Prawicy. Mówią o tym kandydaci na prezydenta Warszawy Przemysław Wipler i Lublina Janusz Chrzonstowski. Miałaby być wymieniana na złotego po kursie 1 do 1, ale tylko w jedną stronę: złoty na lokalną walutę, aby pieniądze nie wypływały z samorządu i wspierały lokalny obrót gospodarczy. Takie rozwiązanie działa w angielskim Bristolu. W Polsce poleca je prof. Krzysztof Rybiński. Ale inni ekonomiści nie widzą w nim korzyści. Członek Rady Polityki Pieniężnej Andrzej Bratkowski zwraca uwagę, że jedną w podstawowych zalet waluty jest jej powszechność, a im mniejszy obszar, na jakim obowiązuje, tym mniejsze korzyści, a większe koszty działania systemu. – Prowadząc do absurdu, oznacza to, że na jednej ulicy ma być jedna waluta, a na drugiej inna. To nierealne, pomijając kwestie prawne. Epatują tym hasłem, bo ono dobrze brzmi dla wszystkich, którzy są przeciwnikami państwa – zauważa członek RPP.
Kajakiem i koleją linową
Choć nasze miasta wciąż nadrabiają zaległości w zakresie tradycyjnego transportu w postaci autobusów czy tramwajów, to festiwal przedwyborczych obietnic przynosi nowe, świeże pomysły. Wiceprezydent Katowic, kandydujący na stanowisko prezydenta, przekonuje mieszkańców do wybudowania w południowej części miasta miejskiej kolei linowej. Pomysł ekstrawagancki, mało wydajny oraz nierealistyczny. Tym bardziej że miasto już dwukrotnie przymierzało się do projektu: w 1997 i 2002 r.
Z kolei kandydat na prezydenta Wrocławia z ramienia Solidarności Walczącej Robert Bogusławski doszedł do wniosku, że płatny rower miejski to za mało i proponuje darmowy rower dla każdego wrocławianina, trzymany nie na specjalnych stacjach, lecz w domach. Ma to kosztować 10 mln zł. A kandydaci ze Szczecina (Bogdan Roszkowski z PSL) i Torunia (komitet Czas Mieszkańców) proponują alternatywę dla rowerów w postaci kajaków miejskich wraz z siecią przystani.
Straż miejska jest zła
Więc trzeba ją zlikwidować. Postulat nośny z uwagi na kiepski wizerunek strażników miejskich. Ale w przypadku największych aglomeracji trudny do zrealizowania. Straż miejska wykonuje zadania, których policja nie będzie. Strażnicy odpowiadają za porządek publiczny (walka z zaśmiecaniem, kontrola źle zaparkowanych samochodów itp.), policja – za bezpieczeństwo publiczne.
Do tej pory swoje formacje likwidowały małe i średnie miasta, które wypełniały powstałą lukę wzmożoną współpracą z policją. – Likwidacja byłaby krokiem zbyt daleko idącym, bo brakuje rozwiązań ustrojowych, które pozwoliłyby policji zastąpić straż i na odwrót. Należałoby przedefiniować zadania straży miejskich w kierunku tych, które wykonują służby porządkowe, np. policjanci municypalni na Zachodzie. Oni w zakresie obowiązków mają m.in. kontrolę biletów w komunikacji miejskiej – uważa Paweł Soloch, ekspert Instytutu Sobieskiego ds. administracji publicznej i bezpieczeństwa narodowego.