Wniosek złożony przez internet do ZUS i pieniądze na konto – tak od lipca będzie wyglądać droga rodziców do otrzymania 300 zł na wyprawkę szkolną dla dziecka. Rząd postanowił bowiem, że proces przyznawania tego świadczenia będzie całkowicie elektroniczny.

Rozwijanie tej możliwości ubiegania się o usługi i świadczenia samo w sobie nie jest niczym złym, bo jak pokazują statystyki, e-wnioski składamy coraz chętniej – także w programie 300+. Pytanie tylko, czy musi się to odbywać w formie zero-jedynkowej, która zakłada, że jest tylko jeden sposób starania się o wsparcie i albo rodzic z niego skorzysta, albo nici ze świadczenia.
Wątpliwości w tej kwestii są jak najbardziej zasadne, jeśli weźmiemy pod uwagę, że program „Dobry start” ma charakter powszechny. Przyznawane w jego ramach pieniądze przysługują na każde dziecko, a ich otrzymanie nie zależy od spełnienia żadnych dodatkowych kryteriów ani wymogów. Przynajmniej do tej pory, bo teraz będzie inaczej… Wprawdzie stawiane rodzicom warunki nie zablokują im zupełnie możliwości otrzymania wsparcia, ale będą przeszkodą, która utrudni jego uzyskanie. Wprowadzenie zmian w zasadach wnioskowania o świadczenie można byłoby ewentualnie uzasadniać tym, że w poprzednich latach były kłopoty z jego uzyskaniem i trzeba poprawić to, co działało nieprawidłowo. Żadnych problemów jednak nie było, świadczenia były szybko i sprawnie przyznawane, a następnie wypłacane przez gminy.
Jaki jest więc sens zmiany tego, co dobrze działało, i przenoszenia obsługi programu do ZUS? Czy będzie to lepsze dla rodziców, zwłaszcza gdy uwzględni się to, że zakład nie ma swoich placówek w każdej gminie? Tym, którzy nie odnajdują się w cyfrowym świecie i nie mieszkają w miastach, z pewnością łatwiej byłoby otrzymać pomoc w dopełnieniu formalności w miejscu zamieszkania niż w oddziale ZUS.
Wszystko wskazuje więc na to, że „dobra zmiana” w programie 300+ będzie taką tylko dla rządu, który zresztą nie kryje się z tym, że chce po prostu zaoszczędzić na kosztach jego obsługi. Warto przy tym wspomnieć, że wcale nie były one przesadnie duże. Gminy nie zatrudniły do przyznawania tego świadczenia armii nowych urzędników. Wręcz przeciwnie, zajmowali się tym dotychczasowi pracownicy, dla których było to dodatkowe zadanie. Swoją drogą dzięki temu mieli wypłacane dodatki do pensji, które w istotny sposób podwyższały – w okresie, gdy trwały nabór do programu i wypłata świadczeń – ich niskie wynagrodzenia.
Oczywiście to, że rząd patrzy na koszty, które generują zlecane przez niego zadania, i stara się je obniżać, jest zasadne, w końcu budżet państwa nie jest i nigdy nie był skarbonką bez dna. Wygląda jednak na to, że oszczędności zostały znacznie przeszacowane. Tak przynajmniej uważają samorządy, które wyliczyły, że przy kwocie przewidzianej dla ZUS ustalenie prawa do jednego świadczenia będzie kosztować 10 groszy. Problem w tym, że w uzasadnieniu do projektu rozporządzenia jest wskazane wprost, że będą one pokrywać jedynie wydatki na przelewy bankowe i utrzymanie systemu informatycznego, z zachowaniem dotychczasowego funduszu wynagrodzeń. Wychodzi więc na to, że albo świadczenia będą przyznawały się same, albo ZUS dysponuje armią urzędników, którzy na co dzień nie mają zbyt dużo obowiązków, więc rząd uznał, że można ich obarczyć dodatkową pracą.