Koniec siedzenia w krzakach. Koniec zastawiania pułapek typu ograniczenie prędkości do 30 km/h na końcu prostej, a jeszcze biegnącej z górki drogi.



Minister Bieńkowska powiedziała, więc klamka zapadła – tak się w każdym razie wydaje. Gminy stracą prawo do używania fotoradarów. A tym samym przestaną na nich (i kierowcach) zarabiać. Będzie wielki płacz i zgrzytanie zębów. Tyle że oprócz lokalnych włodarzy i ich zbrojnego ramienia nikt ani łzy nie uroni. Można się bardziej spodziewać wiwatów i okrzyków zwycięstwa.
Mniej będzie fotoradarów, spokojniejsza jazda i droga. Ale do tego dochodzi jeszcze jedna konsekwencja: mocno się pewnie przetrzebi pogłowie mundurowych sił samorządowych. Zwłaszcza tam, gdzie powołano te służby w celach zarobkowych, nie porządkowych. Weźmy taki Szczecin: jeśli w 2012 roku funkcjonariusze tamtejszej straży nałożyli mandaty na kwotę 3,463 mln zł, to te za wykroczenia w ruchu drogowym miały wartość 3,142 mln zł – ponad 90 proc.!
W tym samym czasie w Lublinie mandaty za drogówkę stanowiły 83 proc. wszystkich. W wielu miejscowościach było tak samo, w zasadzie te – jak np. Kraków czy Zielona Góra, gdzie strażnicy w ogóle nie stawiają radarów – są w zdecydowanej mniejszości. Gdzie indziej straż miejska zarabiała na siebie. A teraz jej utrzymywanie (w każdym razie na takim poziomie etatów) przestanie się opłacać. I znów nie przychodzi mi do głowy nikt, kto by za nią płakał. Ale rzec można: sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało.
Czyhanie na ofiary w rowach nie przysparza przyjaciół. Niemniej możliwa jest jeszcze wersja optymistyczna: straż miejska wszędzie weźmie się do roboty. Płoszenia awanturujących się pijaków, pilnowania, by na ulicach i w lasach nie było śmieci, łapania tych, co dewastują przystanki autobusowe. A wtedy wszyscy będziemy szczęśliwi.