Co robią mieszkańcy trzytysięcznego miasteczka, gdy rządzący czwartą kadencję burmistrz traci stanowisko, bo zostaje prawomocnie skazany za nieuczciwą walkę z oponentami? Już następnego dnia po wyroku zbierają podpisy pod petycją, by go przywrócić. Sąd nie ma wątpliwości co do jego winy, oni nie mają co do tego, że powinien rządzić dalej. Bo burmistrz swój chłop. „Swój” to słowo klucz. Nie chcą nowego. Przyzwyczaili się i uzależnili.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Jak Polska długa i szeroka niesie się lament: nie ma młodych w samorządach, brakuje ich nowego spojrzenia i witalności. Gdyby nie ci wredni starzy, wszystko wyglądałoby inaczej. Kraj by rozkwitł, ludzie pokraśnieli, przyroda wypiękniała. Krowy by się cieliły w dwójnasób, a 500 plus potroiło.
Na krajowej scenie duopol PiS i PO, aż się człowiek wzdraga na myśl, że znów będzie musiał wybierać między Kaczyńskim a Schetyną. W samorządach, a już zwłaszcza powiatowych, podobnie – burmistrz od 17 lat na stanowisku, radni od trzech kadencji, wciąż te same twarze. Demokratyczny wybór sprowadzony do głosowania za albo przeciw obecnie rządzącym, bo nie ma konkurencji.
Fakt to niepodważalny: świeżej krwi w samorządach niewiele. Nawet jeśli zmienia się władza, to przecież jedna znana twarz na drugą. Raz w koalicji, raz w opozycji. Radni, wójtowie, prezydenci, wszyscy z wieloletnią samorządową kartą, wymachują nią przed każdymi wyborami niczym świadectwem z czerwonym paskiem. Wyborcy niby kręcą nosem, bo twarze już opatrzone, ale głosują.
Dlaczego? Czy są jakieś mechanizmy, które dopływ tej świeżej krwi blokują? A może prawda jest czarniejsza, choć prostsza: lokalne społeczności preferują polityczne status quo i choć o zmianie lubią mówić, to wolą jej nie doświadczać?
Wspomniane trzytysięczne miasteczko leży na południowo-wschodnich krańcach województwa łódzkiego. Ma długą historię, w dużej części żydowską, i niewyraźną przyszłość. Ślubów ledwie kilkanaście na rok, ujemny przyrost naturalny, coraz starsi mieszkańcy. Według danych GUS w całym mieście pracuje 699 osób. Najbardziej pożądane posady to te w urzędzie bądź podległych mu placówkach.
Od czterech kadencji rządzi ten sam burmistrz, ostatnie wybory wygrał jesienią, oczywiście w pierwszej turze. Opozycję ma małą, ale prężną. Kontroluje go, pisze, sprawdza, informuje. Jednym słowem – jątrzy. Więc a to sąd skazuje burmistrza za zniesławienie, a to prokurator zarzuca mu oszustwa związane z remontem parku i kieruje akt oskarżenia do sądu. Burmistrz wiele sobie z tego nie robi, bo poparcie ma.
Potyka się dopiero na podżeganiu. Pewnego dnia oponentki składają doniesienie na policji, że są nękane. SMS-ami, wulgarnymi i obraźliwymi. Jest tam o szmatach, k…ch, o tym, żeby „się od...lić od urzędu i nie przychodzić na sesje”, bo jak nie, to „zaj...ne będziecie”. Policja ustala nadawcę. Ten zeznaje, że namówił go do tego burmistrz, treść SMS-ów osobiście pisał na karteczkach. Choć potem się z tego wycofał, prokurator składa wszystko do kupy, idzie do sądu, a ten burmistrza skazuje na więzienie. Rok i trzy miesiące. Na początku kwietnia w apelacji wyrok zostaje utrzymany, choć bezwzględne więzienie zostaje zamienione na zawiasy. Burmistrz dostaje też czteroletni zakaz pełnienia stanowisk w administracji i 30 tys. zł grzywny. Z automatu traci stanowisko.
I oto następnego dnia w miasteczku rozpoczyna się wielka akcja. Ludzie zbierają podpisy z poparciem dla włodarza. Dziennikarze lokalnej gazety, którzy rozmawiają na miejscu z mieszkańcami, słyszą, że on wiele dla gminy zrobił, że swój, że wszyscy go znają i ręczą. A te, co go oskarżyły, to niedobre kobiety. Przeciwnicy burmistrza rozmawiają niechętnie. W kilka dni udaje się zebrać ponad tysiąc podpisów.
Jak wytłumaczyć tę reakcję? Przecież wyrok skazujący zapadł w dwóch instancjach, sądy nie miały wątpliwości. Przywiązaniem? Wiarą? Interesami? Jeden z mieszkańców wyjaśnia to obrazowo: w miasteczku najważniejsze jest kilka wielkich rodzin, klanów. Dobra praca jest w urzędzie i paru spółkach, nie ma tego dużo, trzeba się jakoś podzielić. Burmistrz podzielił i pilnował porządku. To sieć powiązań, w której każdy będzie dbał o to, żeby nie została zerwana. Dlatego burmistrz to swój człowiek. Swój, czyli sprawdzony, od którego zależymy i dzięki któremu mamy korzyści. A jak przyjdzie komisarz albo co gorsza ktoś nowy, to pozwalnia i co będzie?
Dobra posada jest w urzędzie i spółkach, trzeba się podzielić. To sieć powiązań, w której każdy będzie dbał o to, żeby nie została zerwana. Dlatego burmistrz to swój człowiek. Swój, czyli sprawdzony, od którego zależymy i dzięki któremu mamy korzyści
Przenieśmy się kilkadziesiąt kilometrów dalej, do czterdziestotysięcznego miasta w tym samym powiecie. Tam regionalna izba przemysłowo-handlowa organizuje forum przedsiębiorczości. To jednodniowa impreza dla samorządowców, biznesmenów, urzędników. Trochę szkoleń, wykładów, dyskusji i kuluarowe rozmowy. Najważniejszą częścią imprezy jest panel poświęcony planowaniu przestrzennemu. Najważniejszą, bo to tematyka dla miasta kluczowa: jako jedno z niewielu nie zdobyło zewnętrznych pieniędzy na rewitalizację, musi się przebudować samo.
Temat nie wziął się znikąd, organizatorzy rozmawiali wcześniej z samorządowcami, to na ich wniosek się pojawił. Na panelu stawiają się urbaniści, gość z Najwyższej Izby Kontroli i prof. Przemysław Śleszyński, zajmujący się m.in. migracjami i gospodarką przestrzenną. To on opracował dla Ministerstwa Rozwoju raport o delimitacji miast średniej wielkości, tracących funkcje społeczno-gospodarcze, i stworzył listę takich miejscowości. To, w którym odbywa się forum, jznalazło się w tym zestawieniu.
O panelu zostają poinformowane wszystkie urzędy gmin, powiat, miasta. Stawia się 15 osób, w tym troje radnych. Organizatorzy zszokowani, świecą oczami przed gośćmi. Media piętnują i załamują ręce nad nonszalancją samorządowców, przecież gdy miejscowość w kłopotach, powinno się zasięgać porad specjalistów. Ale radni przyjmują te zarzuty z obojętnością. Nie byłem, nie mogłem i co z tego. Polityczni samobójcy? W żadnym wypadku. Samorządowcy są racjonalni, doświadczeni. Jeśli tak do sprawy podeszli, muszą być przekonani, że wyborcy im to wybaczą. Gdyby było inaczej, karnie by się stawili.
Coś muszą o tych wyborcach wiedzieć, jakoś ich rozumieć, skoro zdają sobie sprawę, że ujdzie im to na sucho.
Ilu jest wielokadencyjnych samorządowców? Jaka jest skala problemu? Odpowiedź znajdziemy w raporcie „Czy potrzebujemy limitu kadencji w samorządzie?”, przygotowanym w styczniu 2017 r. dla Fundacji Batorego przez socjologa dr. Adama Gendźwiłła oraz ekonomistę i geografa prof. Pawła Swianiewicza.
Tematyka była na czasie, bo za chwilę Prawo i Sprawiedliwość rozpocznie dyskusję o dwukadencyjności w samorządach. Naukowcy sprawdzili, jakie skutki miałoby wprowadzenie takiego rozwiązania. Z przeanalizowanych przez nich danych wynika, że o urząd nie mogłoby się w wyborach samorządowych w 2018 r. ubiegać 1597 wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. To ci, dla których kadencja 2014–2018 była drugą. Wśród nich znalazło się 1088 burmistrzów, wójtów i prezydentów, którzy rządzili już trzecią kadencję, oraz 422, którzy rządzili jeszcze od 2002 r., gdy wprowadzono bezpośrednie wybory. To oznaczało, że dwukadencyjność dotyczyłaby dwóch trzecich samorządów gminnych. Naukowcy sprawdzili też przynależność partyjną takich samorządowców. Zakaz kandydowania dotyczyłby w 70 proc. wójtów i burmistrzów z PSL, w 60 proc. z PO i tylko jednej trzeciej z PiS.
To dane dotyczące tylko szefów miast i gmin. A są jeszcze radni, członkowie zarządów powiatów i województw. No i przepływy między kolejnymi szczeblami samorządu. Wójt zostaje starostą, wiceprezydent członkiem zarządu, radny prezydentem lub radnym innego szczebla.
Można skwitować: zasiedziałe towarzystwo. Ale można też tak: zawodowstwo. Choć samorządność wciąż wielu osobom kojarzy się z działalnością społeczną, to już dawno temu nastąpiła jej profesjonalizacja. Ma to swoje dobre skutki, jeśli dotyczy stanowisk urzędniczych. Ale te z wyboru to stanowiska polityczne.
Sięgnijmy do opracowania prof. Śleszyńskiego „Delimitacja miast średnich tracących funkcje społeczno-gospodarcze”. Powstało w 2017 r. To 33-stronicowy dokument opisujący tendencje w miastach średniej wielkości i ich problemy rozwojowe: spadek liczby ludności, pogarszanie się struktury wieku, nierównowagę podażowo-popytową na lokalnych rynkach pracy, utratę funkcji ekonomicznych i dostępności transportowej. Największe wrażenie robi mapa dotycząca szacowanej zmiany liczby ludności do 2050 r. W byłych miastach wojewódzkich, jak: Kielce, Częstochowa, Łomża, Opole, sięga ona nawet 40 proc. Na minus. A są miasta, jak: Zabrze, Tarnów czy Świętochłowice, które stracić mają nawet połowę mieszkańców. Do 2030 r., raptem za 11 lat, spadki liczby ludności w tych miastach wyniosą nawet 25 proc. Do opracowania dołączona jest lista 122 miast tracących funkcje społeczno-gospodarcze.
Co ma demografia do rotacji w samorządach? Jest kluczowa. Samorząd to polityka. Wielu samorządowców broni się przed tym określeniem i jak ognia unika ujawniania swoich poglądów. Zjawisko jest tak nagminne, że niektóre organizacje pozarządowe prowadzą nawet szkolenia dla watchdogowców, jak zmusić radnego do ujawnienia swoich politycznych sympatii. Samorządowcy udają niezależnych z czysto politycznych pobudek, bo boją się zawęzić grono potencjalnych wyborców. Podobnie z mechanizmami, które rządzą gminą: aby załatwić inwestycję w swoim okręgu, radni muszą się ułożyć z wójtem czy burmistrzem bądź dokonać transakcji. Zwyczajny mechanizm polityczny.
Jeśli więc samorząd jest polityką, to jak ona podlega również konkurencji. Jedne idee wypierają drugie, jedna ekipa inną. Problem w tym, że z powodów demograficznych nie ma na poziomie powiatowym żadnego fermentu. Mówiąc najprościej: nie ma kim go robić. Ci bardziej prężni, ambitniejsi, z wolą walki – wyjechali. Nie dlatego, że boją się zwarcia, ale lokalny potencjał rynku i możliwości są dla nich za małe.
Ci, którzy zostają, przystosowują się. Wejście w zwarcie z klasą samorządową to wejście w politykę. To naciski, groźby, przekupstwo, hejt. Nawet jeśli nowy konkurent sam jest psychicznie odporny i politycznie sprawny, ma rodzinę, znajomych, przyjaciół. Jak nie można nacisnąć na niego bezpośrednio, można to robić przez bliskich.
Nie ma w tym obrazie niczego nietypowego, polityka na każdym poziomie właśnie tak wygląda. Grupy interesów zawsze bronią siebie i władzy. Wskazuje on jednak wyraźnie, jak wielkie są „koszty wejścia” nowego człowieka w samorząd.
Na to wszystko nakłada się problem z lokalnymi elitami. Teoretycznie mogłyby służyć oparciem nowym kandydatom, zwłaszcza jeśli w miejscowości źle się dzieje. Ale nawet najbardziej wpływowi mieszkańcy mniejszych miejscowości bronią się przed tym określeniem. Swoje tu zrobił PiS ze swoją antyelitarną retoryką, poza tym jawna przynależność do elity nakłada społeczne obowiązki, a tych większość woli unikać. Zostają elity finansowe, z racji charakteru niezainteresowane zmianą status quo.
W dodatku Polska jest krajem warszawocentrycznym, to stolica jest punktem odniesienia, więc Warszawa drenuje mniejsze miejscowości z elit. Ten proces dokonał wielkiego spustoszenia, jego pokłosiem była chociażby reforma samorządowa z 1999 r. i likwidacja 49 województw. Miało być sprawniej i taniej, a wyszło jak zwykle. Miasta średniej wielkości ogołocono z prestiżu, więc ci, co go pożądają, wynieśli się. Trend mogłaby zmienić deglomeracja, ale na razie nie ma siły politycznej, która wzięłaby się do niej na poważnie i wyniosła na sztandary.
Rozwiązaniem byłaby rotacja narzucona odgórnie, wprowadzenie dwukadencyjności na poziomie radnych, zarządów powiatów i województw łącznie, licząc wszystkie szczeble samorządu. Oraz deglomeracja, czyli przepompowanie świeżej krwi z wielkich miast do mniejszych
Wróćmy do naszych radnych, którzy z taką obojętnością potraktowali zarzuty o brak zainteresowania problemami miasta. Jeśli przyjmiemy, że mają pełną świadomość opisywanych wyżej procesów, ich decyzja jest jak najbardziej naturalna. Skoro nikt im nie zagrozi, nie muszą się przejmować zarzutami. Głosujący i tak nie będą mieli wyboru.
Jest jeszcze jeden czynnik, z którego radni zdają sobie sprawę, choć wcale nie musi ta świadomość wynikać z intelektualnego namysłu, raczej z praktyki. Samorządowcy spotykają się z nim na co dzień. Można szukać jego genezy w naszym chłopskim pochodzeniu, można w przemianach wolnorynkowych po 1989 r. Jesteśmy społeczeństwem, które lubi „mieć w garści”. To, co widać, ważniejsze jest niż abstrakty. To dlatego przed każdymi wyborami następuje wysyp inwestycji, to dlatego większość aktywności samorządowców zajmują mityczne dziury w drogach, chodniki i place zabaw. To nic, że coraz mniej dzieci, a placów coraz więcej. Place widać, demografii nie. To po twardych inwestycjach wyborcy oceniają sprawność rządzenia. Poziom edukacyjny szkół, starzenie się społeczeństwa, przyszłość rynku pracy – tego nie ma. Po co więc się tym zajmować, skoro nie przynosi politycznych profitów?
Czy to może się zmienić? Wątpliwe. Z powodów demograficznych, historycznych i kulturowych wyborcy nie przyłożą ręki do samorządowej rotacji. Jest wbrew ich interesom i zwyczajom. Rozwiązaniem byłaby rotacja narzucona odgórnie, wprowadzenie dwukadencyjności także na poziomie radnych, zarządów powiatów i województw łącznie, licząc wszystkie szczeble samorządu. Oraz deglomeracja, czyli przepompowanie świeżej krwi z wielkich miast do mniejszych.
Ale to już byłaby prawdziwa rewolucja.