Każdy szanujący się polityk wrzuca w kampanii zdjęcia z wykopków czy dożynek, ale wyborcze propozycje dla rolnictwa i wsi pokazują, że partie nie doceniają skali ich problemów.
Choć mieszkańcy wsi nie stanowią już większości elektoratu, wciąż mogą zadecydować o wyniku wyborów. Zwłaszcza że w naszym systemie proporcjonalnie więcej mandatów w przeliczeniu na głosy zgarnia się właśnie na prowincji – to zresztą jedna z przyczyn, dla których Jarosław Kaczyński wystartuje w Świętokrzyskiem.
Donald Tusk ma nadzieję, że biorąc na pokład Agrounię Michała Kołodziejczaka, uda mu się uszczknąć część wiejskiego tortu. Kiedy jednak spojrzymy na opublikowane w ostatnią sobotę 100 konkretów programowych Platformy Obywatelskiej, tematyka rolnictwa i rozwoju wsi odgrywa w nich raczej marginalną rolę – wśród setki mniej lub bardziej konkretnych pomysłów znajdziemy siedem poświęconych temu obszarowi.
Pierwszy postulat, dotyczący patriotyzmu konsumenckiego w sektorze spożywczym (obowiązek oznaczania flagą kraju pochodzenia wszystkich świeżych produktów w sklepach), znalazł się na 20. miejscu. Co więcej, kolejne propozycje – m.in. budowa nowoczesnych targowisk w każdym mieście czy zwiększenie przestrzeni magazynowej i budowy nowego portu zbożowego w Gdańsku – pojawiają się dopiero pod koniec szóstej dziesiątki.
Oferta Prawa i Sprawiedliwości wydaje mi się ciekawsza i bardziej kompleksowa (choć doceniam zwrócenie uwagi na problem malejącego pogłowia trzody chlewnej w programie PO). Promocja wiejskiej spółdzielczości, cyfrowa rewolucja w rolnictwie, wzmocnienie systemu doradztwa czy odbudowa polskiego przemysłu przetwórczego w rolnictwie – aż żal, że przez ostatnie osiem lat tak mało zrobiono w tym kierunku. Gwoli sprawiedliwości należy jednak podkreślić, że w programie partii rządzącej tematyka rolnicza również sytuuje się na szarym końcu (od strony 217). Zresztą sporo postulatów głównych partii jest zasadniczo podobnych – niemal wszyscy mówią o konieczności większej ekspozycji polskich produktów na sklepowych półkach, budowie nowego terminala zbożowego w Gdańsku czy przeciwdziałaniu skutkom suszy hydrologicznej, z którą mamy do czynienia od kilku lat.
Nie zmienia to tego, że tematyka rolnicza w debacie publicznej – poza sytuacjami kryzysowymi, np. tą związaną z importem zboża z Ukrainy – właściwie jest nieobecna. Nawet jeśli realne problemy publiczne przebiją się przez partyjny szum i opowieści o tym „kto kogo”, to prędzej usłyszymy o bezpieczeństwie międzynarodowym, energetycznym, zdrowotnym czy socjalnym Polaków niż o bezpieczeństwie żywnościowym. Nieprzypadkowo użyłem tu słowa „bezpieczeństwo” – zajmuje nas głównie to, czego się boimy.
Papierowa kontrola
Problematykę bezpieczeństwa żywnościowego można przedstawić przy pomocy triady: jakość – dostępność – cena. W przypadku pierwszego ogniwa kluczową rolę odgrywa tzw. urzędowa kontroli żywności (UKŻ) realizowana przez kilka instytucji: Państwową Inspekcję Sanitarną (w pionie ministra zdrowia) i Inspekcję Weterynaryjną, Państwową Inspekcję Ochrony Roślin i Nasiennictwa oraz Inspekcję Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych (w pionie ministra właściwego dla rolnictwa i rozwoju wsi). Bez owijania w bawełnę – UKŻ znajduje się w bardzo złym, żeby nie powiedzieć – katastrofalnym stanie. Przyczyn jest kilka, a wskazuje je choćby Najwyższa Izba Kontroli w tzw. mega informacji z grudnia 2021 r. Niskie wynagrodzenia, płaska struktura organizacyjna (a co za tym idzie – niewielkie możliwości awansu), konkurencyjność ofert pracy z sektora prywatnego (zwłaszcza w przypadku lekarzy weterynarii) – to wszystko sprawia, że narastają braki kadrowe, a aktywni inspektorzy są coraz starsi. Nie wiem, czy ich średni wiek przekroczył już 60 lat, jak w Państwowej Inspekcji Pracy, ale nie wydaje się, aby sytuacja była dużo lepsza. Jak stwierdza NIK, za sprawą niedoborów kadrowych w części regionalnych (wojewódzkich/powiatowych) oddziałów inspekcji realizacja ich ustawowych zadań stała się niemożliwa.
A jeśli ktoś zdecyduje się już zatrudnić w instytucji odpowiedzialnej za UKŻ, musi mierzyć się nie tylko z problemem fatalnego wyposażenia (komputery, samochody służbowe itp.), lecz co gorsza – z brakiem narzędzi niezbędnych do prowadzenia skutecznej kontroli. W efekcie poddawane jej podmioty często mają inspektorów za nic. Znane są przypadki, że ukarani producenci żywności po prostu przenosili działalność w inne miejsce, wiedząc, że przepływ informacji pomiędzy terenowymi oddziałami tej samej inspekcji, a także pomiędzy różnymi inspekcjami odpowiedzialnymi za UKŻ, praktycznie nie istnieje. Powód tego jest prosty: w wielu miejscach wyniki kontroli są dokumentowane wyłącznie na papierze. Wyjątkiem są sytuacje, w których pracownicy inspekcji znają się prywatnie i przypadkiem się zgadają. Nie tak powinno jednak funkcjonować państwo w trzeciej dekadzie XXI w.
Na to wszystko nakładają się spory kompetencyjne między inspekcjami, przez co niektóre podmioty są sprawdzane wielokrotnie, a inne kontroli unikają. Notabene liczba kontroli przeprowadzanych w Polsce jest relatywnie wyższa niż w innych państwach, ale często robi się je na ślepo, więc wykrycie sprawców ewentualnych nadużyć nie jest łatwe. Sprawę pogarsza rozwój handlu żywnością w sieci, który przekracza zdolności naszego systemu UKŻ. Nie zapominajmy też o potencjalnych atakach hybrydowych – celowe zatrucie żywności może mieć katastrofalne skutki zarówno dla zdrowia ludzi, jak i reputacji branży rolno-spożywczej, która ma fundamentalne znaczenie ze względu na rolę eksportu żywności dla polskiej gospodarki.
Kruchy łańcuch
Drugim elementem triady bezpieczeństwa żywnościowego jest dostępność – i to rozumiana wielowymiarowo. Trudno nam sobie wyobrazić, aby na sklepowych półkach zabrakło żywności, choć w ostatnim czasie zdarzały się np. polowania na trudniej dostępny cukier. Trzeba jednak pamiętać, że system zaopatrywania dużych miast w żywność odpowiedniej jakości jest coraz bardziej złożony, a co za tym idzie – podatny na zagrożenia. Wystarczy, by pojawił się gdzieś problem z dostawami prądu koniecznego do zasilania chłodziarek i zamrażarek, a w krótkim czasie nastąpią trudności z zakupem mięsa czy nabiału.
To jedynie wierzchołek góry lodowej. Zastanawiając się nad dostępnością żywności, warto przyjrzeć się całemu łańcuchowi: od produkcji, przez dostawy środków produkcji, przetwórstwo i transport, po dystrybucję. Na każdym z tych etapów mogą wystąpić zakłócenia. W przypadku produkcji są to m.in. coraz poważniejsze skutki zmian klimatycznych. Z jednej strony obserwujemy pustynnienie całych obszarów naszego kraju, również tych tradycyjnie rolniczych, jak ziemia łódzka czy Kujawy, a także ekstremalne zjawiska pogodowe. Z drugiej strony wzrost przeciętnej temperatury powoduje, że nad Wisłą pojawiają się nowe rodzaje chorób i szkodników, na które nasze rośliny i zwierzęta nie są odporne. To z kolei wymaga stosowania dodatkowych środków ochrony czy leków, których używanie w kolejnych latach powinno być ograniczane za sprawą polityki Unii Europejskiej. Już od dawna powinniśmy pracować np. nad nowymi odmianami roślin. Choć uczelnie rolnicze radzą sobie nieźle z kształceniem, to w zakresie badań często pozostają jeszcze w XX w. Podobnie rzecz ma się z instytutami badawczymi. W konsekwencji jesteśmy zależni od zagranicy, co w sytuacji konfliktu interesów (a ten na rynku występuje prawie zawsze, nie tylko w czasie wojny) może nieść za sobą wręcz egzystencjalne zagrożenie. Myśląc o odpowiedzialnej polityce publicznej, powinniśmy zatem dostrzegać złożone relacje między rolnictwem a jakością badań naukowych.
Skoro mowa o produkcji rolnej, nie można zapominać o czynniku ludzkim. Zmniejszenie udziału rolnictwa w zatrudnieniu jest zjawiskiem powszechnym, wynikającym m.in. z automatyzacji. Nie da się jednak zautomatyzować każdego rodzaju produkcji, co widać np. w sektorze owoców miękkich. Tu wciąż niezbędny jest człowiek. Polacy nie są zainteresowani pracą za tak niskie stawki, jakie się tam oferuje, a wielu Ukraińców, którzy ratowali nas w sezonie zbiorów, z powodu wojny musiało wrócić do kraju. Imigranci z Pakistanu czy Filipin tej luki nie wypełnią, bo ściąga ich głównie przemysł oferujący zatrudnienie całoroczne. Trudno oczekiwać, by przybysze z Azji wpadali do Polski na zbiory truskawek, porzeczek czy malin, po czym wracali do swoich krajów. Już w tym sezonie pojawiały się informacje o rolnikach, którzy rezygnowali ze zbierania owoców, bo koszt tej operacji przekraczał potencjalne dochody ze sprzedaży. Także w tym obszarze programy partii politycznych milczą.
Wreszcie dużym problemem dla produkcji żywności w Polsce jest ogromne rozdrobnienie rolników. Przekłada się to na niską odporność na kryzysy, co świetnie pokazała sytuacja związana z importem ukraińskiego zboża (indywidualni rolnicy nie dysponowali zasobami umożliwiającymi budowę powierzchni magazynowych czy też eksport), a także na słabą pozycję przetargową producentów w negocjacjach z sieciami dystrybucyjnymi, które mogą wykorzystywać istniejącą nierównowagę i narzucać tym pierwszym niekorzystne dla nich warunki współpracy. Dobrze, że problem zaczął się wreszcie przebijać w debacie publicznej, ale to dopiero początek drogi.
Złupieni przez sieć
Kryzys energetyczny związany ze wzrostem cen węglowodorów na światowych rynkach doprowadził do wzrostu cen nawozów, w których produkcji niezbędny jest gaz ziemny. Jednocześnie za sprawą ograniczania produkcji zwierzęcej mamy coraz mniej obornika, który dotychczas w wielu miejscach uzupełniał potrzeby nawozowe. Problemy występują też w sektorze pasz. Choć w ostatnich latach podejmowano nieśmiałe próby nawiązania współpracy z Ukrainą, najważniejszym europejskim producentem soi, która stanowi podstawę w produkcji pasz, niewiele z tych rozmów wynikło. Dołóżmy do tego obostrzenia dotyczące importu roślin modyfikowanych genetycznie. W efekcie nasz przemysł drobiarski może zostać nagle odcięty od środków produkcji, bo nie produkujemy soi w potrzebnych ilościach.
Kolejnym elementem łańcucha jest przetwórstwo rolno-spożywcze. Również tu będziemy doświadczać coraz większych trudności ze znalezieniem pracowników. Ale być może jeszcze większym utrudnieniem będą rosnące ceny prądu i gazu, które nie pozostaną bez wpływu na koszty produkcji, a tym samym na międzynarodową konkurencyjność naszej branży przetwórczej. Problem ten wpisuje się w całokształt wyzwań związanych z transformacją energetyczną, a jego rozwiązanie nie ogranicza się do branży spożywczej. Podobnie rzecz ma się z transportem żywności, na który wpływają rosnące ceny środków transportu (związane choćby z koniecznością wymiany taboru na niskoemisyjny) i paliw.
Wreszcie ostatni element łańcucha, czyli dystrybucja. Postępująca oligopolizacja sprzedaży detalicznej na pierwszy rzut oka ma pewne zalety, ale w dłuższej perspektywie może skutkować niekorzystnymi zjawiskami. O jednym już wspomniałem – nierównowaga negocjacyjna między dużymi sieciami handlowymi a producentami. Wystarczy spojrzeć na marże w handlu pod koniec 2021 r. i w pierwszej połowie 2022 r., by zobaczyć, że supermarkety wykorzystały swoją oligopolistyczną pozycję, łupiąc klientów. Mechanizm był prosty: ponieważ wszędzie tyle mówiło się o inflacji, ludzie spodziewali się wzrostu cen, a sklepy je podnosiły. Dziś już wiemy, że podwyższały ceny bardziej, niż wynikałoby to z samego wzrostu kosztów.
Warto sobie uświadomić, że koncentracja handlu – zwłaszcza w rękach zagranicznego kapitału – może być zagrożeniem dla szeroko rozumianego bezpieczeństwa żywnościowego. W ten sposób dochodzimy do trzeciego elementu naszej triady. Co prawda w Polsce żywność w ujęciu relatywnym (w odniesieniu do dochodów ludności) nie należy do najdroższych w Europie (jak ktoś narzeka, zapraszam np. do Chorwacji), ale wraz z pogłębiającymi się nierównościami dochodowymi zdrowe, wysokojakościowe produkty są coraz trudniej dostępne. Dziś w świecie Zachodu ubóstwo na ogół nie oznacza niedożywienia, lecz otyłość spowodowaną niewłaściwym odżywianiem się. Jednym z jej źródeł jest właśnie cena – biednych zwyczajnie nie stać na nieśmieciowe jedzenie.
Chociaż każdy szanujący się polityk wrzuca w kampanii zdjęcia ze żniw czy z wykopków albo przynajmniej dożynek, to propozycje rozwiązania realnych problemów rolnictwa i wsi nie są mocnym punktem programów partii politycznych. Nie są one także tematem szerszej debaty publicznej, co wynika ze słabego zainteresowania niebranżowych mediów, a zapewne także z niskich kompetencji dziennikarzy w tym obszarze. Powinno się to zmienić – nie tylko na czas kampanii. ©Ⓟ