Rolnik całe życie jest na wojnie. Jak nie susza, to powódź, jak nie bobry, to stonka. Nawet unijne dopłaty mogą bardziej zaszkodzić, niż pomóc
Gorąco, w powietrzu pył, pod nogami chrzęści suche rżysko. Pole przypomina rozpaloną pustynię. Pobliskie łąki też wysuszone na pieprz. Padają ostatnie pokosy zbóż. Trzeba zaczynać o wschodzie, kiedy jeszcze ziemia po nocy ma w sobie deczko wilgoci. Już dawno powinien być zasiany rzepak ozimy, ale nie ma sensu wrzucać ziarna do tego pieca, w jaki przemieniła się ziemia. Strach myśleć, co ze zbożami ozimymi – jeśli w ciągu następnych dwóch tygodni nie spadnie deszcz, będzie katastrofa. Nie tylko w tym, ale też w przyszłym roku. Nie będzie plonów, nie będzie pieniędzy, zwierzęta nie będą miały co jeść.
Krzysztof, niespełna pięćdziesięcioletni rolnik z gminy Kruklanki na Mazurach, zaciska zęby. Jego ogorzała, pobrużdżona twarz przypomina indiańską maskę, a mięśnie na szczupłych ramionach marynarskie węzły. – Rolnik przez całe życie jest na wojnie – mówi. – Tylko jak walczyć z plagami, które co rusz sypią się na rolniczą głowę – zatacza ręką dookoła, wskazując swoje 17-hektarowe włości, z czego 14 ha to uprawne pola.
Albo susza, albo powódź
O tym, że jest susza, wie dzisiaj każdy Polak, który ma dostęp do środków masowego przekazu, choć normalnie sprawy rolnictwa interesują go mniej więcej tyle, co zeszłoroczne śniegi. Co rusz ma okazję oglądać jakąś ważną polityczną personę urządzającą – koniecznie – w otoczeniu wysuszonych okoliczności przyrody zorganizowaną rzekomo spontanicznie konferencję prasową. Padają słowa o pomocy, dogłębnej analizie, dużej wadze, jaką rządzący i opozycja przykładają do zaistniałego problemu. Trudno się dziwić, za pięć minut parlamentarne wybory, a na roli pracuje 13 proc. populacji kraju. Warto się schylić po głosy tego elektoratu. Jednak wyrozumiałość wobec politycznej strategii ulatnia się w zderzeniu z faktami: tegoroczna susza nie jest jakimś wyjątkowym zjawiskiem niespotykanym w regionie, w którym żyjemy. Jak mówi prof. Jan Rozbicki z Katedry Agronomii w SGGW, w naszym kraju susze i lata posuszne przeplatają się z tymi znaczonymi przez powodzie. Wystarczy przypomnieć ostatnie dziesięciolecia: od 1982 do 1992 r. było aż sześć lat suchych lub bardzo suchych. W 1992 r. mieliśmy suszę stulecia (w niektórych regionach kraju nie padało przez 50 dni), a w 1997 r. – powódź określaną tym samym mianem. Kolejna wielka susza miała miejsce w 2006 r., a powódź w 2010 r.
Mowa tu o katastrofach obejmujących większe połacie kraju, bo te mniejsze, o lokalnym oddziaływaniu, trudno zliczyć. I rzecz nie tylko w tym, że „taki mamy klimat”, że globalne ocieplenie, dziura ozonowa i topniejące lodowce. Chodzi o to, jak podnosi prof. Rozbicki, że w Polsce bardzo źle gospodarujemy wodą. Jej zasoby na głowę mieszkańca stawiają nas na szarym końcu Europy. A wszystko przez brak strategicznej infrastruktury – nie odnawiamy i nie budujemy zbiorników małej i średniej retencji. – Kilka razy przymierzaliśmy się do tego, zwykle przy okazji jakiejś kolejnej katastrofy, ale kończyło się na mówieniu – kwituje naukowiec. I komentuje, że bardziej efektownie i efektywnie politycznie jest przeznaczyć pieniądze na autostrady, które potem można z przytupem otworzyć, niż inwestować w zbiorniki, o których nie powiedzą w głównym wydaniu „Wiadomości”. Tymczasem to właśnie one mogłyby w znakomity sposób poprawić bilans wodny: w czasie wzmożonych opadów przyjmować nadmiar wody, a kiedy ich brak, zapobiegać obniżaniu się poziomu wód gruntowych. No i z parującej powierzchni tworzą się chmury, wtedy bardziej skuteczna jest modlitwa o deszcz. Jednak nic z tego. Z raportu NIK opublikowanego w połowie sierpnia na podstawie kontroli przeprowadzonej w województwach śląskim i małopolskim wynika, że inwestycje w małą retencję są w ogonie priorytetów także władz samorządowych. Po dziesięciu latach realizacji programu małej retencji w Małopolsce 62 zadań w ogóle nie podjęto. Jedno było w trakcie realizacji, a sześć w przygotowaniu do wykonania. W województwie śląskim po sześciu latach realizacji programu z 95 planowanych zadań zrealizowano tylko 17. Jak twierdzą eksperci, w reszcie kraju nie jest lepiej.
Bobry jak stonka
Kiedy Krzysztof oprowadza mnie po swojej ziemi, oprócz wypalonego rżyska pokazuje także bagienne połacie przeorane kanałami, podrążone tunelami, straszące kikutami drzew. – Bobry – ścisza głos. Te sympatycznie wyglądające na zdjęciach futerkowe zwierzątka o zakrzywionych, pomarańczowych zębach zabrały mu setki arów łąk i las. A to oznacza konkretne finansowe straty. Bo taka ziemia zasiedlona przez bobry jest de facto już nie do odzyskania. Raz się wprowadziły, zostaną. Będą się rozmnażać i rozprzestrzeniać dalej.
Bóbr to jeden z większych rolniczych szkodników – zatapia pola, demoluje lasy, niszczy urządzenia melioracyjne. Sukces ekologów, którym udało się uratować ten wymierający gatunek (w połowie XX w. w całej Europie żyło wszystkiego jakieś 1,2 tys. tych zwierząt), zamienił się w przekleństwo rolników. Szacuje się, że dziś w samej Polsce mamy ponad 30 tys. osobników tego gatunku. Tylko na Warmii i Mazurach za straty przez nie wyrządzone wypłacono w ubiegłym roku 3 mln zł odszkodowań.
A te z roku na rok rosną, podobnie jak pozostałe wyrządzane przez inne zwierzęta. Na przykład zwierzynę łowną – jeśli w 2010 r. poszło na to 58 mln zł, to w 2013 r. już 80 mln zł. Za szkody wyrządzone przez zwierzynę chronioną (wilki, żubry, rysie, niedźwiedzie i właśnie bobry) w zeszłym roku wypłacono ponad 18 mln zł. Co nie zmienia faktu, że odszkodowania te nie pokrywają faktycznych strat, jakie ponoszą rolnicy. To ssaki, a gdzie ptaki? Choćby kormorany wyjadające rybakom ich potencjalne połowy z jezior. Albo żurawie, które potrafią wyżreć posianą kukurydzę, a nawet wydziobać zasadzone ziemniaki.
Są jeszcze owady – choćby stonki i mszyce. W tym roku na szczęście ich nie ma (za sucho, za gorąco). Namnożyło się za to os i szerszeni. I one także dają rolnikom do wiwatu. Nie tylko dlatego, że gryzą. Prof. Stanisław Ignatowicz z Katedry Entomologii Stosowanej w SGGW tłumaczy, że w tym roku osa ma rewelacyjne warunki do wegetacji: wiosna była bardzo sucha, więc niemal wszystkie larwy przeżyły, a zwykle pod wpływem wilgoci padają na choroby grzybicze. Jest ich dużo i chcą jeść. A jedzą wszystko. Kiedy karmią larwy, gustują w białku zwierzęcym. Jak odchowają potomstwo, mają ochotę na coś słodkiego, więc wyjadają np. dojrzałe owoce na drzewach. Potrafią je tak wydrążyć, że zostaje tylko skórka.
Ale uwaga, to nie znaczy, że zwierzęta są złe z natury. Bobry odgrywają pozytywną rolę, budując, wbrew ludzkiej woli i niekoniecznie tam, gdzie trzeba, zbiorniki małej retencji. Osy zjadają inne owady, a także czyszczą teren z padliny. – Gdybym miał 20 hektarów ziemi i przez bobry zalewałoby mi łąki, też byłbym wściekły – przyznaje Andrzej Sulej, nauczyciel przyrody i mazurski ekolog. Jego zdaniem problem leży w tym, że rolnik w obliczu bobra czy innej zwierzyny zostaje sam. Państwo nie wypłaci mu odszkodowania za utracone korzyści, a tylko za konkretną szkodę. Trudno o informację, jak sobie z takim żywym kłopotem radzić, za to wszechobecna w rolnictwie biurokracja pęta ludziom ręce i nogi.
Bez podkładki nie zasiejesz
Krzysztof otwiera barek w meblościance stojącej w dużym pokoju. W przeciwieństwie do większości ludzi zamiast butelek z alkoholem trzyma w nim urzędowe papiery. Także te wysyłane i otrzymywane w sprawie bobrów, a konkretnie wnioski o zgodę na rozebranie bobrzych tam (opłata skarbowa 82 zł). Załączniki, mapy, formularze. Albo inna teczka: korespondencja z agencją nasienną w sprawie tantiem za wykorzystanie ziarna siewnego (jeśli jakaś firma wyhodowała daną odmianę, ma prawo do opłat licencyjnych) – na poziomie krajowym i wspólnotowym. Niemal tysiąc pozycji, drobny druczek na czterech kartkach A4, do tego instrukcja tej samej objętości – jak wypełniać. No i oczywiście wnioski o dopłaty z puli Unii Europejskiej. Zmieniają się co rok, są coraz bardziej skomplikowane, trzeba fachowca zatrudniać, żeby je wypełnić.
Prof. Henryk Runowski, kierownik Katedry Ekonomiki i Organizacji Przedsiębiorstw w SGGW, zgadza się z diagnozą małego producenta rolnego z mazurskiej wioski. – Instrumenty do sterowania procesami ekonomicznymi wymagają ram biurokratycznych – przyznaje. Ale, jak ocenia, te ramy wykazują dużą dynamikę rozwoju. Biurokracji jest coraz więcej, ponieważ w całej Wspólnocie panuje przekonanie, że trzeba uszczelniać system dofinansowywania, bo inaczej będzie za dużo nadużyć.
Co często prowadzi do absurdów większych niż najwyższy stopień skomplikowania formularzy do wypełnienia, które z powodzeniem można by uprościć. – Na przykład od pewnego czasu ilość światła w unijnym kurniku trzeba mierzyć na wysokości oka ptaka – opowiada. Kiedyś robiono to w bardziej normalny sposób, obliczając stosunek powierzchni okien do powierzchni podłogi.
Z przepisów wynika, że co najmniej pięć procent rolników, którzy uzyskali dotacje celowe, musi być skontrolowanych (w praktyce jest to u nas dwa razy więcej, są więc one bardzo liczne). A te kontrole robi się także wstecz, co często przynosi kontrolowanym kłopoty. Bo jeśli ktoś kiedyś do wniosku o dotację załączył sporządzony w danym momencie plan rozwoju gospodarstwa, a potem rynek się zmienił, a trzeba było dopasować plany do realiów, zostanie ukarany – musi oddać pieniądze, które wziął.
Naukowiec opowiada historię znajomego rolnika, który w takim planie uwzględnił rozwój gospodarstwa w stronę trzody chlewnej. Ale, jak wiadomo, nastał świński dołek, gdyby dalej obstawał przy tucznikach, to już by go jako przedsiębiorcy rolnego nie było. Podjął logiczną decyzję, zmienił profil. Teraz sprawa jest w sądzie.
– Powinno się przeanalizować przepisy i procedury, przystosować je do realiów – konstatuje prof. Runowski. I wzdycha. Skostniałą, biurokratyczną machinę, jaką jest UE, niełatwo będzie zreformować. Rolnicy w starszych, zamożniejszych krajach Wspólnoty nie odczuwają tak bardzo tych dolegliwości, gdyż korzystają z pomocy doradców. U nas jest to mało rozpowszechnione z uwagi na wysokie koszty i małe dochody drobnych rolników.
Unia daje, Unia odbiera
Wejście Polski do UE, a co za tym idzie – przystąpienie do wspólnej polityki rolnej, dało niesamowitego kopa, jeśli chodzi o rozwój naszych wsi. Oznaczało dopłaty do upraw, pieniądze na nowoczesne maszyny, dostęp do rolniczego know-how. Ale jednocześnie oznaczało wejście w system sterujący i kontrolujący. Jak tłumaczy prof. Henryk Runowski, chodziło o to, aby za pomocą dopłat do różnych rolniczych działalności obniżyć ceny żywności na rynku unijnym, aby skuteczniej móc konkurować ze światem.
Dla jednych rolników – tych przedsiębiorczych – oznaczało to szansę. Dla bardziej zachowawczych, takich jak Krzysztof – stratę. – Wejście do Unii to kolejna rolnicza plaga, bo ceny, a więc i nasze dochody spadły – ocenia z goryczą Krzysztof. I dodaje, że zarobił ten, kto umie kombinować.
Ostatni hit rolniczy: zakładanie upraw jabłek. Sadzi się jabłonki i przez pięć lat kasuje sowite dopłaty. Między drzewkami sieje trawę i są dodatkowe pieniądze za kiszonki. Po pięciu latach, kiedy dopłaty się skończą, wytnie się jabłonki, choć dopiero zaczęły na dobre owocować, i zasadzi na ich miejscu coś nowego, co będzie aktualnie dotowane. Wcześniej były orzech laskowy, plantacje truskawek, czereśnie. Ludzie nawet nie zbierali owoców, bo się nie opłaciło. – Przecież to chore – denerwuje się rolnik.
Prof. Runowski komentuje to oględnie, że w tak skomplikowanym systemie unijnej gospodarki rolnej zdarzają się zjawiska ujemne, trudne do przewidzenia. A znając przedsiębiorczość Polaków, można się spodziewać, że każda furtka w przepisach prowadzących do unijnych pieniędzy zostanie otwarta i wykorzystana. Teraz polityka unijna idzie (nie bez nacisków Światowej Organizacji Handlu poirytowanej subsydiowaniem produkcji rolnej w Europie) w innym kierunku, mianowicie ekologicznym. Gros pieniędzy będzie wydawanych już nie na bezpośrednie dopłaty do produkcji, ale na szeroko pojęte środowisko. Zazielenianie, dywersyfikację gatunków (rolnik powinien uprawiać przynajmniej trzy różne gatunki roślin), ochronę rzadkich gatunków itp. Być może skorzystają na tym ofiary bobrów i one same, ale – co podnosi prof. Runowski – w przeciwieństwie do poprzedniej formuły jako konsumenci nie odczujemy tego sposobu dotowania rolnictwa w swoim portfelu – w postaci niskich cen. Bo dopłaty środowiskowe to rekompensata dodatkowych kosztów, a nie wsparcie dochodów.
Niskie ceny to – z rolniczego punktu widzenia – kolejna plaga. Ostatnio np. poszły dramatycznie w dół ceny za mleko – z powodu uwolnienia unijnych limitów na ten produkt. Rok do roku jest to spadek o jakieś 40–60 gr na litrze, co w gospodarstwach nastawionych na taką właśnie produkcję jest finansową katastrofą. A jednocześnie z uwolnieniem rynku mlecznego tak się złożyło, że UE nałożyła na Polskę kary za przekroczenie dotychczasowych kwot na produkcję mleka. I rolnicy muszą płacić kary – po 90 gr za każdy litr wyprodukowany ponad limit. Jeśli dziś za decymetr sześcienny tego napoju można dostać w skupie niecałe 1,2 zł, wystarczy prosty rachunek, aby się przekonać, że niektórzy do interesu muszą dopłacić.
Rynkowe trzęsienie ziemi
Jak nie urok, to przemarsz wojsk – głosi ludowe powiedzenie. W rolniczej rzeczywistości tych uroków jest trochę. Choćby wahania rynku spowodowane przyczynami ekonomicznymi. Podstawowa – niedopasowanie podaży do popytu. Podaż jest coraz większa, popyt nie rośnie tak dynamicznie jak ona. To kwestia demografii, dochodów tudzież konsumenckich zwyczajów. W sytej Europie rodzi się mało dzieci, więc nie przybywa gąb do wykarmienia, a w dodatku siedząca praca i moda na szczupłą sylwetkę sprawiają, iż nie jesteśmy w stanie pożreć wszystkiego tego, co nasi rolnicy chcieliby nam sprzedać.
A przecież jest jeszcze zagraniczna konkurencja, która będzie się tylko powiększać. To nie jest jeszcze fakt, który spędzałby sen z rolniczych powiek przed dożynkami A.D. 2015, ale już powinno się o tym myśleć. Że umowa o wolnym handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi w dającej się przewidzieć przyszłości wejdzie jednak w życie, a wtedy tsunami taniej, genetycznie modyfikowanej żywności z USA zaleje nasz rynek i zatopi rolników. Że za wschodnią granicą mamy ogromne, niewykorzystane moce produkcyjne i czarnoziemy Ukrainy. Że Chiny też zwiększają produkcję. No i jest jeszcze Afryka, gdzie już w tej chwili można zaobserwować wzrostowe zjawiska, jeśli chodzi o produkcję żywności.
Jeśli więc nawet rolnicy nie śnią jeszcze z tego powodu koszmarów, to politycy powinni. Bo to właśnie ich decyzje ze skutkiem natychmiastowym przekładają się na to, czy będziemy mieć świński (mleczny, rzepakowy etc.) dołek, czy górkę. Szybciej nawet niż działanie niewidzialnej ręki rynku, a nawet wpływ suszy. Wystarczy rosyjskie embargo, aby wdusić w glebę tysiące producentów rolnych i firm z nimi współpracujących. Ale nie trzeba wrogich działań obcego państwa, żeby narobić strat. Wystarczą niemądre działania (lub ich zaniechanie) na rynku krajowym, aby rolnicy gryźli palce.
Ubezpieczenie od głupoty polityków
Jednym z chętniej przewracanych na wszystkie strony tematów medialnych związanych z obecną suszą są rolnicze ubezpieczenia. A właściwie ich brak. Serwisy internetowe z sadystyczną satysfakcją wyliczają, że niespełna 90 rolników w całej Polsce ubezpieczyło swoje zbiory od suszy. Z kolei eksperci są zaskoczeni, że jest ich aż tylu. Bo ubezpieczenia rolnicze są drogie. W dodatku trudno o ich wypłatę. A rolnik nie jest głupi, żeby inwestował w coś, z czego nie będzie miał korzyści.
Prof. Marian Podstawka, kierownik Zakładu Prawa i Finansów w SGGW, tłumaczy, że aby ubezpieczyć na różne okoliczności 10 hektarów pszenicy, trzeba by przeznaczyć na składkę zyski z jednego hektara. I to przy założeniu, że połowę składki płaci dziś za rolnika państwo. Natomiast kto chce ekstraubezpieczenia od suszy, ten musi już wysupłać opłatę z własnego portfela. Ale jeśli w razie potrzeby będzie chciał skorzystać z ochrony, to wyciągnięcie pieniędzy z odszkodowania będzie przypominało kopanie się z koniem. Bo polisy są tak skonstruowane, że przewidują duży odsetek udziału własnego. Więc jeśli rolnik nie stracił akurat – dajmy na to – połowy plonów, to nie dostanie ani grosza, tylko powiększy zysk firmy X lub Y.
Ubezpieczenia są absurdalnie drogie – tłumaczy prof. Podstawka – bo mało rolników z nich korzysta. A dzieje się tak dlatego, że przepisy na przestrzeni dekad to sinusoida obowiązków i uwalniania od nich. Do 1990 r. obowiązkowe było wykupywanie OC, polis na zwierzęta hodowlane, na ziemię i na uprawy, takie ubezpieczeniowe all inclusive. Potem obowiązkowa była tylko asekuracja budynków. Teraz znów inaczej – trzeba wykupić OC i ubezpieczyć 50 proc. upraw. – Niestabilna polityka i słaba kontrola sprawiają, że i ten obowiązek nie jest realizowany – podkreśla prof. Podstawka. Tylko 25 proc. upraw zostało ubezpieczonych, choć teoretycznie za zaniechanie tego grożą kary. Ale i tak są niższe niż składki, w dodatku powinny być egzekwowane przez wójtów. A żaden normalny wójt, który ma w głowie reelekcję, nie będzie się narażał swoim rolnikom.
Teraz, przy okazji suszy, znów będzie trochę gadania o ubezpieczeniach, płynących z nich korzyściach i takich tam rzeczach, ale – jak większość dyskusji na fundamentalne tematy – i ta umilknie, kiedy temat zejdzie z czerwonych pasków w telewizji. Podobnie było w ubiegłym roku, kiedy Rosja ogłosiła embargo na nasze produkty spożywcze, w tym jabłka. Ekscytowaliśmy się tym na portalach społecznościowych, powstały tysiące memów, organizowanych ad hoc akcji typu „bądź patriotą, jedz polskie owoce”. Prof. Podstawka zebrał sadowników, którzy dostali po kieszeni z tego powodu, i zachęcił ich do napisania petycji do resortu rolnictwa. Prosili w niej o zgodę, aby polskie jabłka mogli przerabiać na polski calvados. Porządny trunek, nie żaden bimber. Calvadosem zapijali się bohaterowie „Łuku triumfalnego” Ericha Marii Remarque’a, doktor Ravic i jego ukochana Joanna. Mogliby skosztować go i Polacy, w kraju i na obczyźnie, gdzie butelka calvadosu kosztuje ponad 200 zł. – Ale ministerstwo nie odpowiedziało na nasz apel – prof. Podstawka jest smutny. Może jeszcze odpowie. Może było tak, że minister Sawicki chciał, ale nie dogadał się z ministrem Szczurkiem. A może nikt jeszcze nie przeczytał tego pisma, bo ugrzęzło w stosach podobnych. Ot, życie – była akcja, nie ma akcji, zapomnij.
Inna sprawa to ta, że rolnicy nie potrafią dbać o swoje. Ich polityczna skuteczność, w każdym razie od czasów wczesnej Samoobrony Andrzeja Leppera, kiedy to potrafili postawić na nogi cały kraj, wysypując zboże na tory, jest równa zeru. Wprawdzie istnieje PSL, ale ten lepiej się sprawdza jako przystawka polityczna organizująca robotę dla krewnych i znajomych królika niż faktyczna reprezentacja interesów tej grupy. A ta jest labilna, ale w gruncie rzeczy bezwolna. Zamiast dążyć do zmian, chce trwać. I przez to traci.
Ta chłopska mentalność
Zacznijmy od tego ogólnie znanego faktu, że nasze rolnictwo jest bardzo rozdrobnione. Średnia wielkość gospodarstwa to 10 hektarów, przy czym w większości są to te określane mianem klasycznych, czyli – jak doprecyzowuje dr inż. Sławomir Jarka z Katedry Ekonomiki i Organizacji Przedsiębiorstw w SGGW – każde z nich to miniaturowy ogród botaniczny i zoologiczny w jednym. Trochę zbóż, nieco kartofli, jakaś krówka, świnka, kurka. Tymczasem żeby w miarę spokojnie żyć z takiej mieszanej agrokultury, areał nie może być mniejszy niż 25 hektarów. Inaczej się nie da, no, chyba że się ma dodatkowe źródło dochodów – jakąś pracę w gminie, zakład meblarski (jak to jest popularne w okręgu radomskim), agroturystykę. Bez tego nie zarobi się na życie, a poza tym gospodarka się nie zamortyzuje. Wszak budynki trzeba odnawiać, ocieplać, maszyny naprawiać albo kupować nowe, jeśli się tego nie robi, następuje degradacja i pozostaje tylko trwanie.
Krzysztof, ten rolnik z gminy Kruklanki, zdaje sobie z tego sprawę, ale nie może wyjść poza zaklęte koło. – Nie mam pieniędzy na modernizację – ucina. Kosi pola okolicznych rolników kombajnem wyprodukowanym w 1973 r. i póki ten jeszcze działa, jakoś na tym zarabia. Oprócz bobrów, które rujnują mu jego ojcowiznę, suszy, która zabrała spodziewane plony, doskwiera mu brak solidarności między rolnikami. Nie da się niczego zorganizować, żadna wspólna inicjatywa nie znajduje poklasku. Ludzie nie chcą działać razem, prędzej ucieszą się z cudzego nieszczęścia, niż zorganizują do wspólnego działania.
Takich właścicieli małych gospodarstw jak Krzysztof jest większość. Te liczące po 100 hektarów i więcej to zaledwie 13 tys. podmiotów, które obrabiają 20 proc. użytków rolnych. Przy czym załatwiają jedną czwartą produkcji towarowej, w dodatku czyniąc to stosunkowo małym nakładem pracy. Bo jeśli liczba osób gospodarujących na 100 hektarach uosabia się średnią wartością 4, to w przypadku dziesięciohektarowych maluchów jest to 2, czyli w przeliczeniu wychodzi 20 osób na 100 hektarów.
W małym gospodarstwie nie opłaca się kupować supernowoczesnego sprzętu, którego cena to setki tysięcy, jeśli nie miliony złotych. A że samemu nie da się zebrać plonów, trzeba zatrudniać pracowników sezonowych. I znów wydatek: ludziom należy dać przynajmniej jeden ciepły posiłek w ciągu dnia, zapewnić napoje chłodzące i zapłacić dniówkę. W zależności od roboty od 8 zł (truskawki) do 15 zł (zbiór słomy) za godzinę. To rujnuje każdy rolniczy portfel. Byłoby taniej, gdyby producenci zrzeszali się w grupy albo w spółdzielnie. Ale tego – poza branżą mleczarską – nie robią. Bo nieufność, bo trudny rynek, zawiść, bo pozostałości po PRL-u, który im z głów wybił wspólne działanie.
Do odważnych świat należy
To nie znaczy, że się nie da. Wprawdzie wśród ludzkiej populacji zaledwie 7 proc. to osoby przedsiębiorcze, ale to właśnie one nadają kierunek temu, co dzieje się na rynku. Dr Sławomir Jarka opowiada o koledze, którego główne źródło utrzymania stanowi czterohektarowe gospodarstwo. Uprawia tam wraz ze swoją żoną borówkę amerykańską. Markową, nie żadnego no name’a – „borówki z Bukówki”, tak to się nazywa. Ma umowę z dużą siecią handlową, dla której je konfekcjonuje. Elastycznie – kiedy jest drogo, w opakowania po 125 gramów, kiedy podaż borówki się zwiększa – w tacki po pół kilograma. – O to chodzi, żeby się specjalizować, skrócić łańcuch pośredników, aby móc pobierać jak najwyższe marże – ocenia dr Jarka.
I sypie przykładami. Takie Garwolewo w gminie Czerwińsk na trasie Warszawa – Płock. Tam też w przeszłości były te miniogrody botaniczne i zoologiczne, ale gospodarze się przestawili na intensywną produkcję roślinną: maliny, truskawki. Tiry chłodnie z krajów bałtyckich podjeżdżają w nocy, przez dzień ładują, a potem ruszają w drogę. – W 2013 r. zawiozłem tam delegację Światowego Kongresu Zarządzania Gospodarstwem Rolnym. Ludzie szeroko otwierali oczy, że takie coś jest możliwe – relacjonuje dr Jarka.
I dodaje, że nie trzeba nawet się nastawiać na eksport, aby wyjść na swoje. Są rolnicy, którzy zdecydowali się uprawiać ziemniaki pod osłoną folii. A to oznacza, że już w końcówce maja mogą zaoferować konsumentom młode ziemniaczki – polskie, patriotyczne, dwa tygodnie wcześniej niż konkurencja. Jeśli wziąć pod uwagę, iż wczesną wiosną takiego kartofla młodziaczka można sprzedać po 4 zł za kilogram, jest o czym myśleć.
I znów będzie o polityce
Bociany już odleciały. Na szczęście. Krzysztof pokazuje mi kolejne papiery, korespondencję z regionalną dyrekcją ochrony środowiska w temacie przeniesienia bocianiego gniazda. Dyrekcja się nie zgadza, choć rolnikowi w niedalekiej przeszłości zawalił się dach stodoły pod naporem bocianiego domu – ważył jakieś 300 kilogramów. Teraz chlew się chwieje, ale dyrekcja znalazła wady formalne we wniosku i znów żąda uiszczenia opłaty skarbowej w wysokości 82 zł. Krzysztof ma to w poważaniu, zastanawia się, w jaki sposób rozebrać gniazdo po cichu. I rozmyśla, czy z tych 0,5 mld zł pomocy, jakie mają zostać rozdzielone wśród rolników, jemu też coś się dostanie. Bo za kredyt to on serdecznie dziękuje – i tak nie będzie miał z czego oddać.
Minister Sawicki we wtorek oznajmił, że nie będzie ogłaszania stanu klęski żywiołowej. Tego samego dnia spadł deszcz.