Ze względu na wejście w życie nowych przepisów RODO zmieniliśmy sposób
logowania do produktu i sklepu internetowego, w taki sposób aby chronić dane
osobowe zgodnie z najwyższymi standardami.
Prosimy o zmianę dotychczasowego loginu na taki, który będzie adresem
e-mail.
Kryzys żywnościowy jest tuż za rogiem. Ceny produktów na świecie zaczęły iść w górę jeszcze w czasie pandemii COVID-19. Oczywiście działo się to z powodu nagłego i ostrego przyhamowania procesów globalizacyjnych. Wybuch wojny w Ukrainie wzmocnił problem i nadał mu nowy wymiar.
W końcu Rosja i Ukraina razem odpowiadają za około 30 proc. światowego eksportu zbóż. Na samą Ukrainę przed wojną przypadało 15 proc. globalnej sprzedaży kukurydzy i nawet 75 proc. oleju słonecznikowego. Jeśli jej główny szlak handlowy (via port w Odessie) jest zablokowany, to nie dziwmy się, że ceny żywności rosną jeszcze bardziej. Dziś (mierzone zbiorczym indeksem FAO, czyli Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa) są na poziomie rekordowym. Wyższym nawet niż poprzednie szczyty notowane w połowie lat 70. w czasie kryzysu naftowego.
Z tego właśnie powodu ekonomiści i politolodzy wieszczą ostry kryzys żywnościowy, którego ofiarą – co logiczne – padną kraje najbardziej uzależnione od importu żywności. W tym kontekście najczęściej wspominane są państwa Afryki. Nie jest to jednak takie proste. Większość z nich to jednocześnie kraje rolnicze. Duża ich część dysponuje więc własnymi możliwościami produkcji żywności. Możliwości te pozostawały dotąd w dużej mierze niewykorzystane z powodu relatywnie taniego importu – w wielu przypadkach bardziej opłacalnego niż rozwój czy modernizacja własnego rolnictwa. To paradoks doskonale znany nam w Polsce z sektora węglowego: mimo istnienia dużych zasobów własnych nierzadko bardziej opłacało się przywozić tani węgiel z Rosji.
Na ten afrykański paradoks żywnościowy zwrócili niedawno uwagę ekonomiści Eoin McGuirk (Uniwersytet Tuftsa) i Marshall Burke (Uniwersytet Stanforda). Zauważyli oni, że mamy tu do czynienia z dwoma przeciwstawnymi siłami. Z jednej strony wzrost cen żywności powoduje zwiększanie zarobków krajowego sektora rolniczego. Więcej pieniędzy w tym systemie oznacza lepsze zarobki pracowników rolnych oraz więcej funduszy na inwestycje i modernizację rolnictwa. Jeśli wziąć pod uwagę rozmiar sektora i jego znaczenie dla gospodarek, mamy tu do czynienia z impulsem pozytywnym, który zmniejsza ryzyko zaciągania się do zbrojnych partyzantek przez zdesperowanych mieszkańców. Co z kolei jest czynnikiem stabilizującym życie społeczne. Ale jest i druga strona medalu. Wyższe ceny żywności to oczywiście wyższe koszty. A jeśli wziąć pod uwagę, że w krajach afrykańskich wydatki na jedzenie stanowią średnio jakieś 40 proc. domowych budżetów, to znaczące skoki cen muszą się przełożyć na społeczne niezadowolenie. A więc zmniejszą stabilność życia społecznego.
Pytanie brzmi, który z tych procesów okaże się silniejszy. Aby sensownie na nie odpowiedzieć, McGuirk i Burke schodzą jeszcze głębiej. Każą podzielić interesujące nas kraje na mniejsze jednostki geograficzne (zwane u nich „komórkami”). Pokazują, że w regionach produkujących żywność poprawa sytuacji będzie znacząca – per saldo zysk będzie wyższy niż koszt kryzysu w komórkach nierolniczych. Oczywiście kłopot polega na tym – jak zwykle w ekonomii politycznej – że tu nie ma żadnego „per saldo”. Konflikty czy zamieszki na tle dostępności żywności szybko mogą się rozlać na inne dziedziny. Stać się tak oczywiście nie musi – pod warunkiem że władze dobrze skonstruują mechanizmy dystrybucji zysków i strat. To będzie wielkie wyzwanie.
Dla kogo najtrudniejsze? W Afryce najbliższy rok będzie trudny (zdaniem McGuirka i Burke’a) dla takich krajów jak: Rwanda, Gambia, Sierra Leone, Somalia czy Republika Środkowoafrykańska, Dżibuti, Mozambik czy Niger. Jeśli spodziewać się żywnościowych zamieszek, to właśnie najprędzej tam.
Rafał WośAutor jest zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” oraz publicystą wydawanego przez NBP „Obserwatora Finansowego”