Prawdopodobnie jeszcze w listopadzie pod obrady Bundestagu trafi projekt ustawy o ochronie twórczości w internecie (Leistungsschutzgesetz).
Jest on efektem lobbingowych wysiłków wydawnictwa Axela Springera, jednego z największych wydawców prasy w Europie (którego spółka córka Ringier Axel Springer Polska jest również mniejszościowym udziałowcem Dziennika Gazety Prawnej).
Berliński koncern zabiegał o wprowadzenie regulacji od kilku lat. W 2009 roku Springer zdołał zyskać przychylność nowego centroprawicowego gabinetu Angeli Merkel. To wówczas postulat lepszej ochrony praw autorskich w sieci został wpisany do nowej umowy koalicyjnej pomiędzy CDU/CSU i FDP.
Efektem było przyjęcie projektu nowego prawa przez niemiecki rząd i skierowanie go do Bundestagu. Ścieżka ustawodawcza ma zakończyć się wczesną wiosną 2013 r.
Jakie zapisy znajdą się w ustawie? Wydawcy prasy na czele ze Springerem chcą stworzenia mechanizmu, który pozwoli im zwiększyć ich internetowe dochody. Od początku wiadomo było, że celem ataku jest Google, największa na świecie internetowa wyszukiwarka. Zdaniem wydawców takie firmy żerują na ich redakcyjnej pracy. Za pomocą wyszukiwarek (np. Google News) linkują gazetowe artykuły. Zarabiają przy tym na reklamach, ale dochodami się z nikim nie dzielą.
– My dostarczamy treści, których produkcja kosztuje. A oni zgarniają profity – argumentują wydawcy. Jeśli ustawa zostanie przyjęta w formie zaproponowanej przez rząd, Google i inni będą musieli wykupić opłaty licencyjne. Nie wiadomo, jak wysokie. Nie wiadomo też, czy Google będzie chciał płacić, czy po prostu nie zrezygnuje z linkowania do gazet.
Ustawa to tylko jeden z elementów internetowej strategii wydawnictwa Springera. Założony tuż po wojnie koncern już dawno zapowiedział, że ekspansja w sieci to dla niego priorytet. Springerowcy jako jedni z pierwszych dużych wydawców zdecydowali się na wypowiedzenie wojny darmowemu dostępowi do treści w sieci.
Od początku 2012 r. kolejne należące do koncernu tytuły każą sobie płacić za dostęp do ich stron internetowych. Ostatnio taką drogą poszedł na przykład trzeci co do wielkości niemiecki dziennik opiniotwórczy „Die Welt”. Docelowo Springer chciałby stworzyć również własny agregator internetowych treści.
– Czyli robić to samo co Google. Zebrać w jednym miejscu płatne treści wielu wydawnictw i ułatwić w ten sposób użytkownikowi wybór. Tylko że my chcemy to robić na zasadzie podziału zysków, a nie tak jak Google wszystko zatrzymując dla siebie – mówi nam wysoko postawiony menedżer w wydawnictwie Springera w Berlinie.
Projekt ustawy budzi spore kontrowersje. Jeszcze w 2010 roku równolegle do działań lobbingowych Springera powstała koalicja IGEL (po niemiecku „jeż”). W jej skład weszły takie organizacje jak Creative Commons (międzynarodowy NGO lobbujący na rzecz wolnego internetu), związana z niemiecką partią zielonych Fundacja im. Heinricha Boella, wiele internetowych start-upów, a nawet pojedynczy dziennikarze.
No i oczywiście sam Google. Przeciwnicy ustawy uważają, że jest ona przejawem chciwości prasowych wydawców i przekładania anachronicznych rozwiązań na świat internetu, gdzie wolne nieskrępowane dzielenie się treścią jest jednym z pierwszych przykazań. „Jeżowi” nie udało się jednak zebrać wymaganych 50 tys. podpisów pod petycją o odrzucenie ustawy w całości.
Sam Google sytuacji w Niemczech przypatruje się ze spokojem. Swoich interesów postanowił za to mocno bronić w sąsiedniej Francji, gdzie trwają dyskusje nad podobną ustawą. W październiku AFP doniosła o liście skierowanym przez internetowego giganta do ministerstw i kluczowych wydawnictw. Google miał w nim zagrozić, że jeśli jakieś wydawnictwo będzie się domagało od niego opłat licencyjnych, to on usunie jego produkty ze swojej wyszukiwarki.