Ach, wolność słowa! Wolność ważna, fundamentalna. Mówić, twierdzić, bez przeszkód perorować, realizować się poprzez autoekspresję! Opinie wygłaszać, prawdę na jaw wyciągać, cieszyć się demokracją i prawami człowieka, które nam ową wolność zapewniają! Niechaj słowo płynie wolno, niechaj nie blokuje go tyran — z tym zgodzą się wszyscy.
Wolność słowa znajduje się dziś w centrum całej masy ważnych sporów. Wszyscy się na nią powołujemy; domagamy się jej więcej lub twierdzimy, że my akurat robimy wszystko w jej imieniu. Ale czy naprawdę wiemy, czym owa wolność słowa jest? Czy sprawa jest faktycznie tak prosta, jak się wydaje, zwłaszcza dziś, kiedy w miejsce zwykłego Hyde Parku mamy nieograniczony świat internetu, rządzony przez kilka wielkich firm?
Oto kilka zagadek — tylko niektóre z nich są oparte na tak zwanych „faktach autentycznych”; tylko niektóre z nich mają rozwiązania.
Zagadka pierwsza: dziennikarz kontra sklep internetowy. Ogromna firma – taki, powiedzmy, Amazon – z dużym prawdopodobieństwem gwałci prawa pracownicze. Czy dziennikarka, na przykład Patrycja Otto z DGP albo Adriana Rozwadowska z „Gazety Wyborczej”, mają prawo to opisać? „No oczywiście, że mają”. A u siebie na Facebooku o tym porozmawiać? „Tym bardziej”. A czy ów hipotetyczny Amazon ma prawo się bronić, wysyłać e-maile do dziennikarzy, dzwonić? „No cóż, pewnie ma; mówić publicznie każdy ma prawo; niechaj każdy wprowadzi swoją sprawę na demokratyczną agorę!”. A jeśli funkcjonariusze firmy pojawiają się w redakcji? „Hm, każdy ma prawo przyjść i porozmawiać”. A jeśli firma dyskretnie sugeruje, że mogłaby wejść na drogę sądową? „No cóż, bezpodstawne szkalowanie wszak podlega karom; to jedno z rozsądnych ograniczeń wolności słowa”. A jeśli dziennikarz zarabia ledwie jedną dwustumilionową wartości firmy i boi się kosztów procesu, nie tylko finansowych, lecz także emocjonalnych i zawodowych? „Oliwa sprawiedliwa, sprawa może ciągnąć się pięć lat, ale w końcu uczciwy dziennikarz wygra”. A jeśli prawnik dziennikarza, najęty po taniości, jest tylko nędznym cieniem prawnika koncernu? A jeśli samym sądom nie można do końca ufać? A jeśli sam strach przed procesem z gigantem ma sprawić, że dziennikarz będzie się bał pisać o koncernie w przyszłości? Czy w sytuacji szaleńczej nierównowagi sił wizytacje w redakcji nie są czasami współczesną, poniekąd apolityczną formą cenzury? I czy ktoś uwierzy, że to cenzura, skoro tyran i dyktator jest nieobecny, a w prawie stoi jak byk, że można?
Zagadka druga: Facebook kontra kontrowersja. Czy każdy ma prawo zamieścić coś na otwartej platformie internetowej? „Owszem, jest wolność słowa”. A jeśli ta platforma jest prywatna i zamieszczona treść gwałci jej zasady użytkowania? „No to wtedy ta platforma ma prawo to zdjąć”. Zaraz, a jeśli ta platforma to na przykład Facebook albo Twitter? „No i co z tego. Jeśli Facebook czy Twitter nie chcą, powiedzmy, mieć na swoich stronach treści chwalących amerykańskich republikanów albo przepisów na chleb bananowy, to ich sprawa; w czyjś prywatny ogródek nie można włazić z butami i przesadzać tam kwiatków, jak nam się podoba, a Facebook prywatny jest i kropka”. A jeśli te platformy są ogromne, jeśli nie ma ich państwowego odpowiednika i praktycznie rzecz biorąc wyczerpują możliwe locus publicznej dyskusji, bo nieobecność na nich oznacza de facto publiczną niesłyszalność? „Heh, ech, tego, ale przecież nie można gościowi, który założył sobie firmę, kazać tolerować treści, których on tolerować nie chce…?”. Ale co, jeśli ten gość zajął całą publiczną przestrzeń, siedzi na niej jak gigantyczna kwoka na przeogromnym jajcu i poza jego agorą nie ma już nic? Czy możliwość wykrzykiwania republikańskich haseł w zaciszu domowym, nie za głośno i przed dwudziestą drugą, to wciąż wolność słowa w zglobalizowanym społeczeństwie, czy tylko jej nieefektywny, pusty cień? I znów, czy ktoś w ogóle uwierzy, że to cenzura, jeśli tyrana brak, a na górze jest jedynie zwykły przedsiębiorca?
Zagadka druga i pół: a jeśli owa platforma internetowa pozwala zamieszczać treści republikańskie bądź bananowo-chlebowe, a jedynie delikatnie, algorytmicznie, w sposób całkowicie zdepersonalizowany sprawia, że wyświetlają się rzadziej niż przepisy na ciasto jabłkowe i filmiki z Hillary Clinton? Czy wolność słowa przypada po równo wszystkim, nawet jeśli jedni goście Hyde Parku dostają zestaw nagłaśniający Rolling Stonesów, a drudzy megafon z defektem głośnika?
Zagadka trzecia: Unia Europejska kontra fejs, YouTube i reszta bandy. Powiedzmy, że w szkolnej ławce napisałam wierszyk o pani od polskiego („Pani Nowak ma nochal wielki / i zbutwiałe szelki”) i pokazałam koledze. Zachwycony kolega przepisuje wierszyk w stu egzemplarzach i sprzedaje kopie na korytarzu po pięć groszy. Twierdzi przy tym, że robi to ku mojej chwale, bo przecież liczy się to, że o mnie mówią. Na koniec dnia jego stać na drożdżówkę, a mnie wzywają do dyrektora. Czy to atak na wolność słowa, jeśli domagam się, żeby albo przestał roznosić moje wierszyki, albo przynajmniej podzielił się drożdżówką?
Sytuacja analogiczna: powiedzmy, że napisałam tekst o wolności słowa dla „Dziennika Gazety Prawnej”. Gazeta, błogosław ją Panie, za ów tekst wpłaci mi na konto niewielkie, ale jednak pieniądze, ponosząc koszty wytworzenia tej treści. Gazeta ma oczywiście w tym swój interes: chce, by ktoś kupił internetowy dostęp na miesiąc, a może kupił papierową wersję w kiosku; przy okazji obejrzał reklamy, zamieszczaniem których gazeta zarabia. Wtem… ktoś zamieszcza link do tekstu na Facebooku. Ktoś inny go podaje dalej, obszernie cytując go w statusie, z komentarzem „Ha, ha”. Ludzie to widzą; niektórzy klikają i czytają tylko ten jeden tekst, omijając stronę DGP. Inni wcale nie czytają, bo im wystarczy zamieszczony cytat i lead. Jedni i drudzy dyskutują („Co za bzdury”, „Ależ to genialne” „Autor jest gópi, albowiem brzytki”), pochłaniając przy tym prawie wyłącznie reklamy pokazywane na Facebooku. Kto zarabia? Pan Zuckerberg, bo przecież nie „Dziennik Gazeta Prawna” ani tym bardziej ja. W konsekwencji gazeta biednieje, moja wierszówka spada, spada moja motywacja, tradycyjne media zaczynają mieć produkcję dobrej jakości treści głęboko gdzieś, bo na co im to, skoro wszystko i tak zgarną platformy internetowe, a one (media) ponoszą za treść odpowiedzialność.
Czy w tej sytuacji przegłosowane właśnie w europarlamencie prawo, które nakazuje Facebookowi, YouTube’owi i innym dzielenie się z wytwórcami treści zarobionymi na owych treściach pieniędzmi, to faktycznie, jak mówią protestujący aktywiści, napad na wolność słowa i cenzura w internecie? Czy też po prostu próba odzyskania kawałka słusznie należącej się autorom drożdżówki?
Zagadka czwarta: Zachód kontra Rosja. Czy jeśli platforma internetowa jest międzynarodowa, to ja, jako Polka, mogę napisać na Twitterze coś brzydkiego o Hillary Clinton? „No pewnie, jest wolność słowa”. A jeśli poproszę koleżankę, żeby też coś napisała? „Proszę bardzo”. A jeśli jej zapłacę? „Nie wiem, ale tak chyba wyglądają strategie marketingowe…?” A czy mogę założyć anonimowe konto? „Spoko”. I z niego napisać „Hillary do ciupy”? „Czemu nie”. A dwa konta? A szesnaście? A trzynaście tysięcy? I będę płacić za ich tworzenie innym? I niech wszyscy piszą „Hillary do ciupy”? „Zaraz, a jak od tego wygra Donald Trump…?” A co to zmienia? To jak, mogę czy nie?
Wszystko to trudne niezmiernie, prawda? Wolność słowa jest jedną z tych wartości, których wdrożenia radykalnie się zmieniają w obliczu cyfrowej rewolucji napędzanej siłami globalnego kapitalizmu. I jeśli zaraz nie zbierzemy najtęższych umysłów naszego pokolenia, żeby te kwestie czym prędzej rozstrzygnęły, to będzie wielki klops. Słowa będą płynąć, ale nie tam, gdzie trzeba, i nie te słowa, o które chodzi; cenzura będzie szaleć nie tam, gdzie powinna; a na tym wszystkim będzie zarabiać niewielka garstka bogatych firm.
Czy przegłosowane w europarlamencie prawo, które nakazuje Facebookowi, YouTube’owi i innym dzielenie się z wytwórcami treści zarobionymi na owych treściach pieniędzmi, to faktycznie napad na wolność słowa i cenzura w internecie? Czy też po prostu próba odzyskania słusznie należących się autorom pieniędzy?