Nie jesteśmy drugą Japonią. Jeśli już, to drugą Hiszpanią. Wspólnie jesteśmy liderami zatrudniania na czas określony. Ale nasza specyfika to umowy śmieciowe – bez żadnych praw pracowniczych
Polska jest krajem dualizmów. Jest to podział z jednej strony na Polskę liberalną i socjalną, Polskę A i B, na beneficjentów transformacji i jej ofiary. Guy Standing, wieloletni pracownik Międzynarodowej Organizacji Pracy, mówi dzisiaj o segmentacji rynku pracy, dzieląc go na salariat – tych uprzywilejowanych, i prekariat, który ma niepewną przyszłość.
Polska jest krajem dualizmów. Jest to podział z jednej strony na Polskę liberalną i socjalną, Polskę A i B, na beneficjentów transformacji i jej ofiary. Guy Standing, wieloletni pracownik Międzynarodowej Organizacji Pracy, mówi dzisiaj o segmentacji rynku pracy, dzieląc go na salariat – tych uprzywilejowanych, i prekariat, który ma niepewną przyszłość.
Polska, czyli Hiszpania początku lat 90. Co rusz jakiś polityk wymyśla porównanie, w którym nasz kraj stanie się „drugą Japonią”, „drugą Irlandią”, a ostatnio nawet „drugimi Niemcami”. Prawda jest taka, że najwięcej mamy wspólnego z Hiszpanią i Portugalią – zwłaszcza ze względu na wysoki odsetek osób pracujących na umowach tymczasowych.
W 1989 r., kiedy w Polsce odbyły się pierwsze wolne wybory, w Hiszpanii 26,6 proc. pracowników miało umowy na czas określony. W Portugalii było to 18,4 proc. U innego lidera segmentacji rynku pracy, czyli w Grecji, było to 17,4 proc., podczas gdy przeciętnie w krajach ówczesnej Unii odsetek ten nie przekraczał jednej dziesiątej. Pierwsze dane o tym, jakie umowy mają pracujący Polacy, są z 1997 r. – wiemy, że wtedy 5,4 proc. Polaków pracowało na umowie-zleceniu, umowie o dzieło lub na czas określony na podstawie kodeksu pracy.
Dzisiaj Polska na całym kontynencie jest niekwestionowanym liderem zatrudnienia na czas określony. 28,3 proc. pracowników pracuje na umowach tymczasowych – to wzrost o rekordowe 22,9 pkt proc. w 17 lat. Z Polską mogą równać się jeszcze Hiszpania z 24 proc. pracowników na umowach tymczasowych i Portugalia z 21,4 proc. Przeciętnie w Unii zaledwie 14 proc. pracowników pracuje na umowach tymczasowych.
W Niemczech w latach 80. odsetek ten utrzymywał się na poziomie 10 proc., wzrósł dopiero w pierwszej dekadzie XXI w. po reformach uelastyczniających rynek pracy, wprowadzających m.in. Mini-Jobs, do których dopłaca niemiecki podatnik. Dzisiaj na umowach tymczasowych pracuje 13,1 proc. Niemców, czyli mniej niż przeciętnie w Europie.
Polską specyfiką są jednak tzw. umowy śmieciowe, czyli duży odsetek pracowników, którzy nie są objęci prawami pracowniczymi. Od niedawna mogą zrzeszać się w związkach zawodowych, ale nie mają praw do urlopu czy regulowanego czasu pracy. A więc nie mają praw do tego, co wywalczyli sobie robotnicy jeszcze w XIX w.
Większość dziennikarzy, pisząc o umowach śmieciowych, uznaje, że są to owe 28,3 proc. (3,5 mln) pracujących Polaków – niestety nie wiemy, jaką ich część stanowią osoby pracujące na umowy o pracę na czas określony. Wiemy natomiast, że z tych 3,5 mln aż 974 tys. wypełniło swoje zeznanie podatkowe, podając tylko dochody pochodzące z kontraktów cywilnoprawnych. Pracujący na umowach cywilnoprawnych stanowią więc około 7 proc. pracujących Polaków, ale przeszło połowa młodych (18–24 lata) jest zatrudniona na umowach terminowych.
Dlaczego tak jest? Przez deficyt zaufania pracodawców do pracowników i pracowników do pracodawców. Każdy każdego chce oszukać. Ani polscy pracownicy nie są grupą osób, która jest bezwiednie i niesłusznie wykorzystywana, ani polscy pracodawcy to nie krystalicznie czyści biznesmeni, którzy brzydzą się krętactwem.
Według badań GfK Polonia z 2013 r. jedna piąta Polaków (19 proc.) narzeka na to, że pracodawca nieuczciwie rozlicza ich czas pracy. 16 proc. ma problem z możliwością uzyskania urlopu, a 12 proc. nie dostaje wynagrodzeń w terminie. Firma Great Place to Work badała zaufanie i relacje wewnątrz polskich firm i w zaledwie 46 proc. z nich pracownicy troszczą się o siebie nawzajem.
91 proc. Polaków uważa, że jest wykorzystywane przez pracodawców.
Zatrudnianie na umowach cywilnoprawnych jest kolejnym aspektem tego braku zaufania i obojętności na los drugiego człowieka – pracodawcy nie ufają, że pracownik bez tego bodźca podpisywanej co miesiąc umowy przyjdzie do pracy i będzie się tak samo starał jak ten zatrudniony na stałe.
Z kolei według Diagnozy Społecznej z 2013 r. jedna piąta Polaków nie uważa za naganne niepłacenia podatków, a połowa nie widzi problemu w naruszeniu dobra publicznego, czyli np. w jeżdżeniu na gapę autobusem. Nie ufamy pracodawcy, nie ufamy też państwu i nie widzimy związku między podatkami, jakie płacimy, a w przypadku umów cywilnoprawnych, jakich nie płacimy, a jakością usług publicznych, a także emeryturami, które mamy kiedyś otrzymać. Czy tę sytuację można zmienić?
Były komisarz europejski ds. zatrudnienia László Andor z Węgier uważa, że w krajach z dużą segmentacją rynku pracy, jak Polska, Hiszpania czy Grecja, konieczna jest duża reforma prawa pracy. Postulował on wprowadzenie jednego kontraktu, czyli jednego rodzaju umowy o pracę, który wraz z trwaniem nabiera cech umowy na czas nieokreślony.
Ponadto reforma wiązałaby się też z koniecznością uproszczenia wszystkich typów umów, na podstawie których można zatrudniać pracownika – w Polsce takich typów jest pięć, ale we Włoszech ponad trzydzieści, podobnie jest w Hiszpanii. Kolejni reformatorzy, zamiast upraszczać przepisy, tworzyli nowe typy kontraktów, które były korzystne dla jednej branży, ale mogły być także nadużywane przez pracodawców w innych sektorach.
Samuel Bentolila, Juan Dolado, Juan Francisco Jimeno – ekonomiści reformatorzy z Hiszpanii – postulują od kilku lat zmianę tamtejszego prawa pracy, która polegałaby na wprowadzeniu jednego typu umowy o pracę dla wszystkich pracowników. Wszystkie umowy byłyby domyślnie na czas nieokreślony, dając każdemu pracownikowi pełną ochronę jego praw, coś, czego nie ma jedna czwarta pracowników w tym kraju.
Odprawy i czas wypowiedzenia także rosłyby wraz ze stażem pracy, tak by osiągnąć poziom znany z umów na czas nieokreślony, np. po trzech latach pracy. Jeden kontrakt nie oznacza tańszego zwalniania pracowników, natomiast oznacza większe bezpieczeństwo zatrudnienia i możliwość budowania własnej stabilności.
Kto na tym traci? Zatrudnieni na umowach na czas określony. Po zmianie stanowiska musieliby znowu pracować przez kilka lat na zasadach, w których ich okres wypowiedzenia byłby krótszy.
Jak mógłby wyglądać jeden kontrakt w Polsce? Prezydent Lewiatana, organizacji zrzeszającej pracodawców, Henryka Bochniarz w jednym z głośnych wywiadów powiedziała, że „etatów już nie będzie”. Wręcz przeciwnie, o ile uda się wprowadzić jeden kontrakt w Polsce. Zamiast umów terminowych (na czas określony) i umów bezterminowych (na czas nieokreślony) byłby jeden typ umowy o pracę.
Z każdym dniem pracy zatrudniony uzyskiwałby prawo do coraz wyższej odprawy i dłuższego okresu wypowiedzenia. Nie byłoby możliwości zawarcia innego typu umowy, o ile ktoś nie prowadzi działalności gospodarczej. Na przykład po pół roku pracownik miałby prawo do dwóch tygodni wypowiedzenia, po roku do trzech, po półtora do czterech i tak aż do osiągnięcia trzech miesięcy, które dzisiaj przysługują po trzech latach.
Artyści, dziennikarze i inni pracujący na umowach o dzieło powinni prowadzić firmy, a nie sami tworzyć zręby prekariatu. Można jednak rozważyć, czy nie wprowadzić minimalnej kwoty, na którą jest podpisana umowa cywilnoprawna z osobą nieprowadzącą firmy, np. 5 tys. zł. Chodzi o to, by rozdzielić tych, którzy są zmuszani do tego typu zatrudnienia, od tych, którzy podobnie jak artyści zarobkują w ten sposób, a trudno o lepszy sposób na rozdzielenie jednych od drugich niż maksymalna kwota, na jaką można podpisać umowę.
Do tego dochodzi najważniejszy element, który jest przykładem niesprawności polskiego państwa. Debata publiczna o umowach śmieciowych toczy się już pięć lat. Żaden polityk nie zaproponował jeszcze jednak tego, by Państwowa Inspekcja Pracy mogła nakładać wyższe grzywny niż do tej pory, i to za każdego pracownika, który jest zatrudniony niezgodnie z kodeksem pracy. Inspekcja jest armią bez broni, bo kilkutysięczne grzywny nie robią wrażenia na łamiących prawo pracodawcach. Ponadto aby rozpocząć sprawę sądową przeciwko nieuczciwemu pracodawcy, potrzebuje zeznań pracowników, którzy są karani takimi samymi grzywnami co pracodawca.
Czas skończyć z fikcją wyobrażania sobie, że ktoś chce pracować na umowach śmieciowych. Czas uznać, że trzeba zreformować polskie prawo pracy, i przede wszystkim czas na jeden kontrakt w Polsce.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama