Nie ukrywam, że idea równouprawnienia kobiet i mężczyzn w biznesie – w szczególności katalog stosowanych rozwiązań społecznych i gospodarczych mających do tego doprowadzić – budzi we mnie mieszane uczucia. O ile mój entuzjazm dla takich działań nie wymaga wyjaśnienia, to moje zażenowanie wywołane jest głównie konstatacją, że w XXI w. taki temat musimy w ogóle podnosić.

Bez wątpienia potrzebne są takie inicjatywy, jak 30% Club – propagująca taki właśnie minimalny udział kobiet w zarządach oraz radach nadzorczych czy też programy certyfikujące dla przedsiębiorstw zarządzanych w większości przez kobiety – jak np. WBENC w USA. Spełniają one rolę drogowskazu oraz ciągłego przypominania o tym bardzo powoli rozwiązywanym problemie. Ale ostatnie badania wpływu proporcji płci w zarządach korporacji na wyniki finansowe spółek wskazują, że 30 proc. kobiet to za mało, żeby traktować ten poziom jako ambitny cel. Zarazem sugerują także istnienie poziomu krytycznego, po przekroczeniu którego pozytywne oddziaływanie większego udziału kobiet w zarządach zaczyna być statystycznie i – co równie ważne dla merkantylnych niedowiarków – ekonomicznie istotne.
Sanjukta Brahma (Uniwersytet Kaledoński w Glasgow), Chioma Nwafor (Uniwersytet Kaledoński w Glasgow) oraz Agyenim Boateng (Uniwersytet De Montfort w Leicester) zbadali związek między poziomem reprezentacji kobiet w zarządach a wynikami finansowymi firm głównego indeksu giełdowego FTSE 100 w Wielkiej Brytanii – okazuje się, że wpływ jest pozytywny oraz znaczący. Co ważne, wyniki stają się jednoznaczne w przypadku tych przedsiębiorstw, w których przynajmniej trzy kobiety zasiadały we władzach (średnio zarządy liczyły 10,5 osoby). Tak więc rzeczywiście poziom 30 proc. okazał się być istotną granicą. No właśnie: granicą – ale nie do której trzeba dążyć, tylko od której pozytywna korelacja większego udziału kobiet we władzach spółek z ich wynikami w ogóle się zaczyna. Polityka równouprawnienia polegająca na powoływaniu jednej lub dwóch kobiet to krok niewystarczający.
Dalsza analiza naukowców z Wielkiej Brytanii pokazała, że wyniki finansowe po powołaniu kobiet do zarządu są pozytywnie powiązane z ich wiekiem oraz poziomem wykształcenia. Z kolei badania zespołu Vu Quang Trinh (Uniwersytet w Newcastle) dostarczają kolejnych argumentów za większą różnorodnością w zarządach korporacji, ale też sugerują konieczność dalszych działań. Uczeni przeanalizowali wpływ fuzji i przejęć na relacje między przywództwem kobiet a strategiami dywidendowymi dla 90 brytyjskich firm notowanych na giełdzie w latach 2006–2016. Wyniki wskazują, że spółki z większym odsetkiem pań na stanowiskach kierowniczych są skłonniejsze do wypłacania wyższych dywidend. Badacze podkreślają też, że kobieta na stanowisku szefowej rady nadzorczej jest kojarzona z wyższymi poziomami wypłaty dywidendy, lecz kobieta na stanowisku prezeski zarządu już nie. Te zależności mają tendencję do odwracania się w przypadku firm z większą liczbą fuzji i przejęć w swojej historii. Dlaczego tak się dzieje? Najprawdopodobniej jest to związane z tym, że nie sam udział w zarządach i radach nadzorczych jest istotny. Ważniejsza wydaje się intensywność kontroli, czyli zakres uprawnień i faktyczne możliwości oddziaływania na politykę firmy, bo to dopiero faktyczny i szeroki udział w zarządzaniu firmą pozwala na pełne uwypuklenie się pozytywnego efektu ekonomicznego większej różnorodności wśród osób na najwyższych stanowiskach kierowniczych w korporacjach.
Równouprawnienie ma szanse zapanować wtedy, kiedy przestaniemy na ten problem zwracać uwagę i nie zdziwi nas powstanie organizacji certyfikującej biznesy zarządzane w większości przez mężczyzn. Do tego czasu kierunek działań jest jeden – jak w dobrym, wciągającym filmie: najpierw trzęsienie ziemi (w Polsce udział kobiet w zarządach i radach firm giełdowych wynosi zaledwie ok. 15 proc.), a później napięcie tylko rośnie (znacznie powyżej 30 proc.). ©℗