Wojsko powinno ułatwiać przejście szeregowym do korpusu podoficerów i oficerów. Jednak kariera w jednostkach osób nawet po studiach musi rozpoczynać się od tych najniższych stanowisk - mówi w wywiadzie dla DGP Stanisław Koziej, generał brygady w stanie spoczynku, profesor nauk wojskowych, były wiceminister obrony narodowej, od 2010 r. szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.
Nieoficjalnie mówiło się, że prezydenckim faworytem na fotel premiera był Tomasz Siemoniak, minister obrony narodowej. Ostatecznie otrzymał on awans na wicepremiera. W rządach Donalda Tuska taki zaszczyt przypadał ministrom: finansów, a także infrastruktury i rozwoju regionalnego. Czy ten awans to kompromis nowego szefa rządu z prezydentem, czy może sygnał, że obrona narodowa powinna być numerem jeden dla nowego rządu?
Z pewnością jest to bardzo dobra decyzja. Daje szansę lepszej koordynacji na szczeblu rządowym realizacji podstawowego obecnie zadania, jakim jest integracja systemu bezpieczeństwa narodowego.
Rząd dwa lata temu postanowił wrócić do szkolenia rezerwistów. W ubiegłym roku był to limit około trzech tysięcy, w tym siedmiu, a w 2015 r. ma ich być już około 20 tys. Czy ta liczba powinna rosnąć?
Obecnie jest jeszcze spory zasób rezerwistów, którzy przeszli przez armię z poboru. Dla nich wystarczające jest krótkie, np. dwutygodniowe, przeszkolenie. Tym samym w ramach obecnych limitów możemy przeszkolić ich więcej, bo nie będą musieli być na ćwiczeniach tak długo jak osoby, które nie były w wojsku. Z pewnością w kolejnych latach trzeba będzie przeszkalać coraz większą liczbę osób i przez dłuższy czas. To oznacza, że wzrastają wymagania wobec systemu szkolenia rezerw. Musi on być w pełni rozwinięty do potrzeb wynikających z warunków utrzymywania armii zawodowej. Liczebność rezerw poddawanych permanentnemu szkoleniu powinna gwarantować rozwinięcie mobilizacyjne do wielkości przewidywanej na czas wojny. Informacja, jaka to liczba, jest już oczywiście niejawna.
Nie pytam więc o docelową liczbę rezerwistów, ale docelowy limit tych szkoleń.
To zależy właśnie od tego, jaką liczbę rezerwistów planujemy mieć na wypadek wojny na dużą skalę. Jest to zdefiniowane w naszych planach operacyjnych. Na pewno w warunkach przynależności do NATO nie jest nam potrzebna bardzo duża armia. Gdyby doszło do konfliktu zbrojnego na dużą skalę, w którym konieczne jest mobilizacyjne rozwinięcie sił zbrojnych, to nie dotyczyłby on tylko naszego kraju, ale wszystkich sojuszników, którym taka wojna też by zagrażała. Niezależnie od traktatowych zobowiązań w strategicznym interesie innych państw NATO byłoby rozstrzygnięcie konfliktu zawczasu, na swego rodzaju „przedpolach strategicznych”, i przysyłanie swoich żołnierzy. W latach 90. byliśmy w warunkach samodzielności strategicznej i wtedy musieliśmy mieć oczywiście o wiele większe rezerwy. W teorii zakłada się, że w stosunku do armii czasu pokoju rezerwistów może być dwu-, trzykrotnie więcej. Ilu teraz mamy przeszkolonych byłych żołnierzy, ze zrozumiałych względów nie można ujawniać.
Kilka lat temu krytykował pan Sztab Generalny, że niewłaściwie planuje. Czy po ostatnich reformach sytemu dowodzenia jest lepiej?
Przyjęcie w latach 90. założenia, że Sztab Generalny planuje i jednocześnie zajmuje się dowodzeniem, było złym rozwiązaniem. Dowódca, do którego obowiązków należy zajmowanie się sprawami życia codziennego wojska, nie ma możliwości dobrego planowania perspektywicznego. Na wszystko patrzy przez pryzmat potrzeb bieżących. Zajmuje się poprawianiem istniejącej rzeczywistości, a nie kreowaniem rozwiązań przyszłościowych. Od tego powinien być właśnie planista. Obecna reforma zerwała Sztabowi Generalnemu pęta tego uwikłania w sprawach codziennego dowodzenia.
W armii nie brakuje osób, które mają nadzieję, że Trybunał Konstytucyjny zakwestionuje nową reformę dowodzenia w armii. Z takim wnioskiem wystąpili posłowie opozycji.
Rozumiem, że opozycja z założenia musi krytykować wprowadzane reformy, natomiast żałuję, że dotyczy to także spraw bezpieczeństwa. Reforma dostosowuje nasz system dowodzenia do nowoczesnych wymagań działań połączonych oraz zapewnienia ciągłości kierowania i dowodzenia w obronie kraju. Co do samych żołnierzy, to zawsze znajdą się niezadowoleni z tego, że w wyniku zmian muszą się przenieść np. z Gdyni do Warszawy lub z Warszawy do Żagania. Służąc w armii, trzeba się z tym liczyć. Starsi oficerowie pamiętają przecież, że w swoim życiorysie mieli kilkanaście garnizonów, do których musieli się przenosić. W mojej ocenie obecne zmiany muszą się po prostu dotrzeć w praktyce i ten rok jest poświęcony na wdrażanie nowego systemu.
Artykuł 5 Traktatu północnoatlantyckiego mówi, że w razie agresji na państwo członkowskie NATO pozostałe kraje muszą udzielić mu pomocy. Czy nie wydaje się panu, że ten przepis jest mało precyzyjny?
Trochę tak. Ale najważniejsze jest to, że 30 proc. tego artykułu jest już w pewnym sensie dziś wdrożone. To nie jest tak jak w 1939 r., kiedy dopiero w momencie agresji zaczęła się debata, jak pomagać Polsce. Dziś mamy już wspólne struktury i dowództwa, plany ewentualnościowe pozatwierdzane w wyniku konsensusu osiągniętego przez wszystkie państwa. Jeśli powstanie zagrożenie, które jest ujęte w planie, to zostanie on niejako automatycznie wdrożony. Dodatkowo chcemy zmierzać w kierunku opracowania planów stałych, w których będą już wskazane konkretne siły i środki wyznaczone do użycia w momencie zagrożenia.
Czy obecna armia jest wystarczająca?
W Układzie Warszawskim mieliśmy 400 tys. żołnierzy. Na samym początku lat 90. proponowałem, aby od razu przejść na armię liczącą 120 – 160 tys. Gdybyśmy to wtedy zrobili, dziś bylibyśmy o wiele dalej z potencjałem, nowoczesnością i przygotowaniem armii. Stopniowo reformując Siły Zbrojne, straciliśmy po drodze dużo pieniędzy i energii na doraźne, a nie systemowe reformy, w tym np. likwidowanie jednostek, a później zawiązywanie ich na nowo. Uważam, że obecna 100-tysięczna armia wraz z 20-tysięcznymi Narodowymi Siłami Rezerwowymi jest optymalna pod względem naszych potrzeb i możliwości ekonomicznych państwa. Nie widzę potrzeby jej zwiększania. Tym bardziej że dziś stawiamy na jakość sił zbrojnych, a nie tylko ilość.
Wszyscy mamy jednak świadomość, że w NSR nie mamy 20 tys. żołnierzy rezerwy, ale o połowę mniej.
NSR są przykładem bardzo złego zrealizowania mądrej idei, która została wypaczona i niewłaściwie wdrożona. Dlatego muszą one przejść kolejną reformę systemową w kierunku utworzenia w ich ramach zwartych oddziałów z przydziałami operacyjnymi do zadań lokalnych. Do NSR powinni też w pierwszej kolejności trafiać byli żołnierze.
Czyli nie pojedyncze etaty w jednostkach jak obecnie?
Metoda łatania dziur przy pomocy pojedynczych żołnierzy NSR jest bezsensowna. Dodatkowo NSR powinny być w operacyjnej dyspozycji wojewodów i realizować zadania na wypadek lokalnych zagrożeń, w tym w czasie wojny. Tym bardziej że każdy wojewoda ma plan działania na wypadek zagrożeń i wojny. W ramach tych planów konieczna jest np. ochrona ważnych obiektów infrastruktury krytycznej.
Jest też pomysł, aby wydatki na armię wzrosły z 1,95 do 2 proc. PKB. Te pieniądze trafiają głównie na modernizację. Czy czasami nie zapomina się o żołnierzach?
Pieniądze na armię muszą być harmonijnie wydatkowane. O zdolnościach bojowych decydują poziom wyszkolenia i morale żołnierzy, ale też zaawansowanie techniczne uzbrojenia. W tym kontekście trzeba patrzeć na zwiększenie budżetu armii.
A czy żołnierze powinni otrzymać podwyżki?
Dziś, kiedy w całej budżetówce mamy zamrożone płace, trudno o tym dywagować. Z pewnością przy ich odmrożeniu trzeba również uwzględnić służby mundurowe.
Żołnierze kontraktowi często z doświadczeniem na misjach żalą się, że po 12 latach służby muszą się pożegnać z armią, bo nie ma dla nich propozycji w służbie stałej. Czy można temu jakość zaradzić?
Rotacja jest konieczna i naturalna. Wojsko powinno umożliwić awans z korpusu szeregowych do korpusu podoficerów i oficerów. Nie można jednak wszystkich szeregowych trzymać w wojsku np. do 50. roku życia, bo armia nie będzie miała z nich wiele pożytku. Osoby, które nie przejdą do wyższych korpusów i odejdą ze służby, powinny iść właśnie do NSR i rezerw mobilizacyjnych. Warto przyjrzeć się modelowi kariery w policji. Tam funkcjonariusz nie idzie do szkoły oficerskiej z cywila, ale taką możliwość ma szeregowy policjant. Dlatego trzeba zastanowić się nad wdrożeniem takiego modelu w armii.