W zaciszu ministerialnych gabinetów, z dala od wyborczego zgiełku, trwają prace nad nowymi przepisami, które będą mieć znaczenie dla 3,4 mln zatrudnionych obecnie na podstawie umów na czas określony. Zmiany są nieuchronne ze względu na marcowy wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, w którym zakwestionował on możliwość różnicowania warunków zatrudnienia pracujących na stałe i na czas określony, jeśli osoby te wykonują takie same obowiązki.
Związki zawodowe czekały na takie rozstrzygnięcie od lat, protestując wciąż przeciwko nadużywaniu czasowych kontraktów. Teraz, gdy wreszcie ono zapadło i można z rządem oraz pracodawcami wynegocjować zmiany w kodeksie pracy, które ograniczą nadużywanie terminowego zatrudnienia, przeszkodę stworzyli sobie sami związkowcy. Od prawie roku nie uczestniczą w obradach komisji trójstronnej, w której takie modyfikacje można wypracować. Nikt, a już najbardziej sami pracownicy, nie pamięta, dlaczego związkowe centrale podjęły taką decyzję. Poszło przede wszystkim o wprowadzenie możliwości elastycznego rozliczania czasu pracy (z którego korzysta dziś raptem 847 spośród co najmniej kilkuset tysięcy pracodawców) oraz zbyt niską płacę minimalną (która rośnie w Polsce szybciej niż ta średnia i jest najwyższa w regionie).
Gdyby nie ta demonstracja własnej siły związkowcy już dziś mogliby usiąść do stołu z pracodawcami i rządem i ugrać jak najwięcej dla zatrudnionych, korzystając z atutu europejskiego orzeczenia. Stawka – czyli uzyskanie stabilniejszego zatrudnienia dla kilku milionów osób – jest zbyt wysoka, aby unosić się honorem. Zwłaszcza że sami pracownicy mogą za chwilę zrozumieć, że o ich losach decydują wszyscy, tylko nie związki zawodowe.