Gorzej, że te etaty zbudowane zostały na grobach. No, może trochę mnie poniosło z tymi mogiłami... Ale w każdym razie na gruzach firm, które już padły bądź zbankrutują za chwilę. Tych, które poprzegrywały przetargi i teraz mogą się albo przebranżowić, albo powiesić kłódkę na drzwiach, wcześniej wyrzuciwszy na bruk pracowników.
Biznes to ryzyko, i nie miałabym z tym problemu, gdyby poległy w uczciwej rynkowej walce. Jednak w tym przypadku powód jest całkiem odmienny: nowe regulacje de facto zlikwidowały konkurencję. Bo naiwnością jest sądzić, że przetargi ją zastąpią. Zwłaszcza że osoby znające branżę nie kryją: wygrać mogą albo giganci, których będzie stać na zaniżenie stawek na jakiś czas, albo cwaniacy, którzy zamiast na wysypisko wywiozą śmieci do lasu, więc mogą zaoferować całkiem nierealną cenę (Czy ktoś to sprawdza? Nie.). Więc tak czy siak – odpady i tak wylądują na łonie natury. A po jakimś czasie, kiedy konkurencja już na dobre padnie, ci duzi podniosą opłaty i nikt im nie podskoczy. Twórcom odpadowego prawa trochę zabrakło wyobraźni. A jego wykonawcy wybierają zamiast przyzwoitości pieniądze. Bo to z nich są rozliczani.
Tak jak się nie da się zawrócić Wisły kijem, tak nierealny jest powrót do czasów sprzed ustawy. Choć osobiście żałuję: wystarczyłoby skrupulatniej sprawdzać, czy ludzie mają podpisane umowy z firmami czyszczącymi gminy. Ale możemy i powinniśmy złe przepisy jak najszybciej poprawić. Żeby naprawdę lasy były czystsze, a trawa bardziej zielona. Bo taki miał być ich sens, a nie to, że czegoś chce od nas ta Unia.