Unijna pomoc na własny biznes stała się przebojem ostatnich lat. Dzięki niej powstało około 120 tys. nowych firm. To oczywiście dobra wiadomość, bo wiele z osób, które po nią sięgnęły, rozpoczęło pracę na własny rachunek, zamiast stać się klientami pośredniaków. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że niektóre sfinansowane w ten sposób biznesy powstały zupełnie przypadkowo.
Żeby otrzymać 40 tys. zł na start nowej firmy, nie trzeba było mieć innowacyjnego pomysłu, doświadczenia ani nawet specjalnej motywacji do prowadzenia biznesu. Dostępne były duże pieniądze, więc wielu po nie sięgnęło. Czas pokaże, ilu z tych przypadkowych przedsiębiorców przetrwa na rynku.
Jedno jest pewne, czas łatwo dostępnych dotacji minął bezpowrotnie. Szkoda, że dopiero teraz, gdy pieniądze na rozwój przedsiębiorczości się kończą, Bruksela chce udowodnić, że walczy z rozdawnictwem. Szkoda, że to, co proponuje, to nadal nie jest przemyślane działanie. Dostęp do dotacji ma być bowiem ograniczony dzięki minimalizowaniu efektu creamingu (czyli w wolnym tłumaczeniu: spijania unijnej śmietanki). Bezzwrotne granty mają trafiać tylko do tych, którzy bez nich sami nie poradziliby sobie w biznesie i nigdy nie założyliby własnej firmy.
Pół biedy, jeśli pośrednik, który dzieli dotacje, potraktuje ten nowy wymóg jako czystą formalność. Zada podczas rekrutacji do projektu pytanie: czy rozpocznie pan/pani działalność gospodarczą, jeśli nie otrzyma od nas dotacji? Wiadomo, jaką usłyszy odpowiedź. Gorzej, jeśli to kryterium potraktuje serio. Jak niedoszły przedsiębiorca ma udowodnić, że bez grantu nie założyłby firmy? Na podstawie tak nieostrego kryterium nie da się w sposób obiektywny dzielić unijnych pieniędzy. Może to być jednak sposób na wyeliminowanie z gry ludzi przedsiębiorczych, czyli tych, którzy pewnie zrobiliby z tych pieniędzy najlepszy użytek.