Władysław Kosiniak-Kamysz, minister pracy, z dużą determinacją walczy z Jackiem Rostowskim, ministrem finansów, o 500 mln zł. Ma w tej sprawie zgodne poparcie zarówno pracodawców, jak i związków zawodowych, co jest u nas zjawiskiem rzadkim.
Piotr Duda, szef „Solidarności”, przebąkuje nawet o projekcie ustawy, która Fundusz Pracy w ogóle uczyni niezależnym od ministra finansów. Kasa, o którą zabiega Kosiniak-Kamysz, to nie są bowiem szeroko rozumiane pieniądze podatników, których nie chce trwonić Rostowski. To są środki pochodzące ze składek pracodawców, ustawowo przeznaczone na walkę z bezrobociem. Minister finansów, chcąc jak najszybciej osiągnąć zmniejszenie deficytu, „położył łapę” na tym, co nie jego. Środków w Funduszu Pracy, zamrożonym przez Rostowskiego, jest zresztą o wiele więcej. Kosiniak, gdyby był bardziej zaprawiony w rządowych potyczkach, śmiało mógłby się domagać nawet 4 mld zł. Premier musi go poprzeć, bo jeśli tego nie zrobi bezrobocie pod koniec roku podskoczy do 13 albo nawet 14 proc. Wtedy problem będą mieć i ludzie, i cały rząd.
To poważny argument. Kryzys, w którym pogrąża się Europa, powoli dociera do Polski. Na razie rynek pracy odczuwa go w ten sposób, że nawet w lecie, gdy bezrobocie spada z powodu prac sezonowych, tym razem ledwie drgnęło. Jesień może być więc trudna. Zwłaszcza gdy do urzędów pracy zgłosi się kolejny rocznik absolwentów. Pieniądze potrzebne są więc Kosiniakowi-Kamyszowi na staże, czyli przechowalnie dla nich. Młodzi dostają za nie grosze, ale nie zaczynają zawodowego życia od bezrobocia. Pracodawcy te grosze dostają od urzędów pracy, więc przyjęcie młodych nic ich nie kosztuje. A jeśli młody czegoś się nauczy, to może firma zatrzyma go w ramach normalnej umowy. Może. Staże funkcjonują już u nas dobre kilka lat, ale rzetelnej analizy, czy rzeczywiście rozwiązują problem, czy tylko go maskują, ciągle brakuje. Byli stażyści narzekają, że głównie parzyli herbatę, warto by jednak mieć w tej sprawie pogląd oparty na rzetelniejszych badaniach.
Tym bardziej że minister Rostowski także ma swoje racje. Jeszcze nigdy Polska nie miała aż tylu pieniędzy na walkę z bezrobociem, jak obecnie. Fundusz Pracy wprawdzie jest zamrożony, ale szerokim strumieniem płyną, także do urzędów pracy, pieniądze unijne. Tylko w ramach programu Kapitał Ludzki dostaliśmy w ciągu ostatnich ośmiu lat ponad 11 mld euro! Sprawozdania, informujące, na co poszły te pieniądze, są imponujące. Kursami i szkoleniami wsparto aż 7,5 mln osób. Za unijne dotacje (na start można dostać od 20 do 40 tys. zł) założono 125 tys. nowych firm, a ich przeżywalność jest podejrzanie wysoka – ponad 78 proc. na rynku utrzymuje się dłużej niż rok. Dlaczego więc bezrobocie nie chce spadać? Gdzie pochowało się te 7,5 mln osób, które dzięki unijnym pieniądzom zdobyły nowe, poszukiwane kompetencje? Przecież ciągle szuka zajęcia aż 1,9 mln bezrobotnych! Może więc te ogromne pieniądze po prostu zostały źle wydane? Może te szkolenie niewiele są warte?

Staże dla absolwentów, szkolenia – nikt nie zbadał, czy są skuteczne

Na wsi jest jeszcze gorzej, chociaż jest jednocześnie o wiele łatwiej. Łatwiej dostać darmowe, unijne pieniądze. Nie jak w urzędzie pracy – 20 tys. zł, ale 100 tys. zł. Tyle na założenie własnej firmy płaci Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Jeśli tryb rozdzielania dotacji jest podobny do tego, w którym agencje rolne dzielą pracę między kolegów (o czym mogliśmy ostatnio posłuchać w taśmach PSL), to nic dziwnego, że efektów nie widać. ARiMR donosi, że za dotacje powstało już 34 tys. nowych firm na wsi, ale w dochodach rolników nadal zaledwie 1 proc. pochodzi z działalności na własny rachunek. Czyli co – założyli firmy i żyją z tych 100 tys. zł? Na ten temat także nie ma rzetelnych merytorycznych analiz. Agencje rolne nadzorowane są przez ministra rolnictwa, a ten właśnie podał się do dymisji. Z powodu afery taśmowej, z której wynikało, że nadzór ten jest fatalny.
Jeśli minister pracy dostanie od ministra finansów 500 mln zł, to jeszcze wcale nie znaczy, że z nadchodzącym bezrobociem zaczniemy radzić sobie lepiej. To może znaczyć tylko tyle, że statystyka pokaże problem kilka miesięcy później, bo wielu bezrobotnych trafi do stażowej przechowalni.