Od kiedy minister Gowin ogłosił zamiar otwierania korporacji zawodowych, w mediach pojawiły się tabuny ekspertów, którzy straszą nas konsekwencjami tego kroku. Nas, czyli konsumentów. Bo to my mamy paść ofiarą dopuszczenia większej konkurencji do zawodów, których liczebności – i zarobków – tak zazdrośnie strzegą korporacje.
Obecnie to właśnie one wciąż mają decydujący głos, ilu notariuszy, taksówkarzy czy komorników potrzebnych jest na rynku. Konsumentów, którzy za ten brak konkurencji słono płacą, nikt o zdanie nie pyta. Mało kto liczy też (kiedyś robiła to Fundacja Obywatelskiego Rozwoju), ile taka ochrona setek profesji przed prawami rynku naprawdę kosztuje. Jeśli stan obecny miałby być tym ideałem, którego bronić należy jak niepodległości, to dopiero byłoby zmartwienie dla konsumentów. Niestety, przez ponad 20 lat walkę wygrywali przedstawiciele silnych grup interesu.
Na początku transformacji na pierwszej linii frontu z największą determinacją o więcej władzy walczyli urzędnicy. Sławna „ustawa Wilczka”, w myśl której dozwolone było wszystko, co nie zostało prawem zakazane, z czasem coraz częściej była podawana jako przejaw gospodarczego bezhołowia. Wyrywano jej zęby, wprowadzając kolejne licencje i koncesje, dzięki którym o tym, kto może importować ropę albo zboże, decydował nie rynek, ale urzędnicy poszczególnych resortów. Pozycja coraz większej liczby firm na rynku nie zależała od tego, jak bardzo potrafią być konkurencyjne, ale od posiadania koncesji. To urzędnik, a nie konsumenci, decydował o tym, czy przedsiębiorstwo zarobi, czy straci. Każda kolejna koncesja oznaczała więcej władzy dla urzędników i co za tym idzie zwiększała pole do korupcji. Próby walki z tą gospodarczą patologią, które przez lata, jako wicepremier, podejmował prof. Leszek Balcerowicz, nie przynosiły sukcesów. Żeby bowiem liczbę ingerencji urzędniczych zmniejszyć, trzeba było wielu zmian w stosownych ustawach. W parlamencie zaś przedstawiciele poszczególnych grup interesu z powodzeniem te próby torpedowali. Część problemu rozwiązała się dopiero wtedy, gdy weszliśmy do Unii i wiele koncesji trzeba było zlikwidować.

Na początku transformacji o licencje i koncesje walczyli urzędnicy. Potem korporacje. To daje im władzę i pieniądze. Płacą klienci, czyli my

Tak jak licencje i koncesje dawały coraz więcej władzy nad przedsiębiorcami urzędnikom, tak coraz większy obszar władzy nad konsumentami zyskiwały korporacje zawodowe. Mnożyły się błyskawicznie, zawsze konieczność swojego istnienia uzasadniając dobrem konsumentów. Doradcy podatkowi żądali wprowadzenia licencji, żeby podnieść jakość świadczonych usług. Tego samego w końcu zażądali zarządcy nieruchomości. Kolejnym krokiem zwykle jest uzyskanie wpływu na to, komu zostaną przyznane licencje, na przykład przez przywilej zasiadania w komisjach egzaminacyjnych. W praktyce chodziło o ograniczenie możliwości wykonywania zawodu. Im mniej doradców czy zarządców z licencją, tym więcej klientów przypada na każdego obecnie działającego. I tym wyższe ceny można im dyktować. Świetny sposób, by starzy, którzy zdobyli dobre pozycje na rynku usług, nie musieli się obawiać rosnącego naporu młodych usiłujących dostać się do intratnego zawodu. Tylko że ten sposób nie gwarantuje wcale wysokiej jakości usług.
Co mamy z tego, że samorząd gospodarczy notariuszy czy komorników tak bardzo pilnuje, by nie było ich zbyt wielu? Kolejki i wysokie ceny. Samorząd notariuszy nie pozwalał rejentom na rynkowe ceny, co oprotestował Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Wierzyciel, który z wyrokiem sądu zgłasza się do komornika o egzekucję długu, sam musi wskazać, co dłużnik posiada. Jeśli komornik uzna, że odzyskanie należności słabo rokuje, wierzyciel może czekać i czekać. Tym samym w praworządnym państwie posiadanie wyroku sądu nie oznacza wcale, że dług zostanie odzyskany.
Co klienci mają z tego, że liczba koncesji na taksówki jest limitowana? Że w dniu, gdy popyt na przewozy gwałtownie rośnie, nie sposób nawet się dodzwonić do korporacji taksówkowej? Zamykanie przeróżnej maści zawodów służy tylko tym, którzy już się do nich dostali. Gwarantuje im ochronę przed konkurencją, przed tymi, którzy też chcieliby zarobić. Przed groźbą, że może trzeba będzie obniżyć ceny. Nie jest natomiast żadną gwarancją jakości dla klientów. Straszenie nas, że poszerzenie dostępu do zawodu taksówkarza musi oznaczać powrót mafii taksówkowej, jest niepoważne. Może natomiast oznaczać, że gdy pada śnieg i więcej osób korzysta z przewozów, będziemy na taksówkę czekać krócej. O tym, czy gwałtownie wzrośnie ryzyko plajty taksówkowego przedsiębiorstwa, niech decydują ci, którzy zechcą – lub nie – je podjąć. Tak jak ci, którzy otwierają nowe piekarnie, restauracje czy gazety, gdzie dostęp do zawodu jest otwarty. A może możliwość prowadzenia baru także należy ograniczyć? Niech o tym, czy na jednej ulicy może pojawić się kolejny punkt gastronomiczny, decydują ci, którzy już mają podobne i grozi im częściowa utrata zarobku. Przecież przedsiębiorca, który nie ma tytułu magistra i stosownej licencji, może nas nawet otruć!