Czasy uprawiania jednego zawodu przez całe życie przechodzą do przeszłości. Kryzys epidemiczny tylko ten proces przyspieszył.
/>
W połowie czerwca kandydat na prezydenta Rafał Trzaskowski obwieścił, że ponad milion Polaków straciło pracę, na co sztab wyborczy jego rywala zareagował pozwem i domagał się sprostowania nieprawdy. Słowa Trzaskowskiego potraktowano jako atak na rząd i głowę państwa. Sąd Apelacyjny w Warszawie oddalił tę argumentację, uznając m.in., że wypowiedź odnosiła się nie tylko do oficjalnie zarejestrowanych bezrobotnych. Bo faktycznie twarde dane są niższe, choć i tak niepokojące. Według GUS w marcu bez pracy pozostawało 5,4 proc. Polaków, a w kwietniu już 5,8 proc. Z kolei autorzy raportu „Diagnoza Plus”, opracowanego przez think tanki ekonomiczne i ośrodki badawcze (GRAPE, CASE, IBS, CenEA), mówią o 660 tys. polskich pracowników wypchniętych na bezrobocie z powodu koronawirusa (według stanu na koniec kwietnia), z czego tylko nieco ponad połowa szuka nowego zatrudnienia.
Nowa norma
Pandemia jednak nie wygasa, więc bezrobotnych będzie przybywać. Kryzys może pozbawić pracy nawet 1,4 mln Polaków – takie są szacunki Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Niewykluczone więc, że stopa bezrobocia dobije do 10 proc.
Nie dla wszystkich skutki lockdownu okazały się tak samo dotkliwe. Mocno ucierpiała branża muzyczna, która najdłużej, bo do połowy lipca, czekała na odmrożenie imprez masowych, czyli koncertów i festiwali. Straty poniosły też sektor eventowy (tylko w marcu i kwietniu był ponad 20 mln zł na minusie), kluby fitness (80 tys. osób bez pracy, 400 mln zł strat), producenci odzieży i obuwia (straty nawet do 32 mld zł) oraz cała turystyka (mówi się o stratach rzędu przeszło 25 mld zł). Urósł za to rynek e-commerce, dziś warty około 70 mld zł, a w ciągu najbliższych trzech lat udział handlu online w całym handlu detalicznym ma wzrosnąć o jedną dziesiątą. Na kryzys nie mogą też narzekać kurierzy, producenci gier wideo oraz branża budowlana.
Niewykluczone, że pandemia zmieniła rynek pracy na trwałe. Firmy zaczęły ciąć koszty – zarówno pracownicze (zwolnienia, redukcje etatów, przejście na outsourcing), jak i infrastrukturalne (ograniczenie wynajmu biur). Zmiany najbardziej dotknęły pracowników back office, czyli zatrudnionych w administracji, marketingu, HR. Koronawirus stał się bezwzględnym recenzentem wydajności i efektywności pracy. Skoro okazało się, że zadania trzech osób może wykonywać jedna, po co przepłacać? Bezpieczni są eksperci, specjaliści, pracownicy o wysokich kompetencjach i o dużym doświadczeniu zawodowym oraz tacy, którzy zapewniają firmie ciągłość biznesową.
– Coraz więcej osób kieruje się w stronę IT, czyli programowania, budowy stron, rynku e-commerce. Przykładowo pracownik marketingu świetnie odnajduje się w digital marketingu, UX czy front-end. Nabycie tych umiejętności znacznie zwiększa szanse na znalezienie pracy – uważa Paweł Godlewski z firmy doradztwa personalnego HRK. Chociaż specjalistów i menedżerów z branży IT też dotknęły zwolnienia. Kiedy nadchodzi głęboki kryzys, nie ma nietykalnych.
Tyle że to nowa norma, nie tylko reakcja na załamanie rynku. – Prognozujemy, że młode pokolenia, które właśnie podejmują pierwsze prace, w trakcie całej kariery zawodowej będą musiały siedmiokrotnie zmieniać profil swojej działalności – prognozuje Godlewski. Grunt to nie panikować, ale reagować. Utrata etatu, bankructwo firmy, koniec zleceń, jeśli utrzymują się dłużej, niosą ryzyko wypadnięcia z obiegu, stopniową izolację i wrażenie niewidzialności. Przestajemy być widoczni dla pracodawców i klientów. – Dlatego na znaczeniu zyskuje obecność online. Tradycyjne ogłoszenia dawno przestały być jedynym kanałem dotarcia do pracodawcy. Teraz mają znaczenie sieci zawodowe i pracownicze budowane w świecie realnym i w mediach społecznościowych na Facebooku czy LinkedIn. Tam rozmawiają ze sobą pracownicy, tam szuka się ofert zatrudnienia, tam publikowane są informacje o wakatach – mówi Patrycja Załuska, ekspert rynku pracy z Uniwersytetu SWPS.
/>
Nie ma nietykalnych
Rząd chwali się, że nie zostawia nikogo na pastwę losu, tylko wykuwa dla pracowników i pracodawców kolejne tarcze antykryzysowe. Odroczenia płatności podatku CIT lub rozłożenie go na raty, możliwość wstecznego rozliczenia straty oraz nowe sposoby odliczenia darowizn – to zapisy tarczy 4.0. Małe firmy mogą liczyć m.in. na pożyczkę obrotową na sfinansowanie wynagrodzeń dla pracowników. Mikroprzedsiębiorcy – na całkowite lub częściowe zwolnienie z opłat składek ZUS przez trzy miesiące, a samozatrudnieni w ogóle nie muszą płacić ZUS-u przez kwartał. Pracownicy etatowi mają prawo do dodatku solidarnościowego z powodu utraty źródła dochodów, a cywilnoprawni – do świadczenia postojowego, od którego nie zapłacą podatku.
– 58,3 mld zł dofinansowania pomogło przedsiębiorcom funkcjonować w czasie lockdownu i utrzymać miejsca pracy dla 2,7 mln pracowników. Najwięcej wsparcia, czyli ponad 47,5 mld zł, powędrowało do firm z branży handlowej, przemysłowej, budowlanej, transportowo-magazynowej oraz HORECA (hotelarstwa i gastronomii – red.). Do przydzielenia z dostępnej puli 25 mld zł dla mikrofirm pozostało jeszcze 7,2 mld zł, a w przypadku MSP 9,4 mld zł z dostępnych 50 mld zł – podaje Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju.
Część pieniędzy trafiła także na konta twórców. Z konkursu stypendialnego „Kultura w sieci” wypłacono 20 mln zł w postaci trzymiesięcznego wsparcia dla ponad 2,2 tys. artystów. Co z tymi, którzy stracili pracę, a nie załapali się na pomoc rządową? Być może powinni pomyśleć o zmianie branży, a nawet zawodu.
– Przed pandemią szukaliśmy pracy od trzech miesięcy do dwóch lat w zależności od zajmowanego stanowiska czy rodzaju branży. Dzisiaj, gdy część pracodawców odmroziła rekrutacje, a część jeszcze nie, nie wiemy, na jaki czas możemy się nastawić. Dlatego warto zainwestować w zwiększenie swojej atrakcyjności rynkowej, podnieść kwalifikacje, uzupełnić potrzebne szkolenia, bo ich ceny w czasie pandemii stały się bardziej atrakcyjne, oraz rozbudowywać zawodową sieć kontaktów w świecie wirtualnym. Freelancerzy i mikroprzedsiębiorcy, którzy żyją z klientów, powinni rozpoznać ich na nowo, zweryfikować grupę docelową, ale też – jeśli tego nie zrobili wcześniej – zacząć dywersyfikować portfel odbiorców swoich produktów i usług, aby osadzić biznes na więcej niż jednej nodze – przekonuje Patrycja Załuska.
Pracują, choć nie zarabiają
Są jednak branże, w których firmom trudno stać na obu nogach, zwłaszcza kiedy wszystko stoi na głowie. Na przykład w turystyce. Zarządzanie biurem podróży przypomina prezesowanie spółce notowanej na giełdzie. Każdy drobny incydent międzynarodowy może wywołać drastyczny spadek akcji. Branża turystyczna też zależy od takich okoliczności. Krzysztof Matys – szef białostockiego biura podróży – przetrwał już niejeden kryzys w tej branży, ale na koronawirusa nie był gotowy.
– Wiele firm straciło płynność finansową w marcu, kiedy rząd zamroził prawie całą gospodarkę. Ludzie od czterech miesięcy nie mają z czego żyć, ale sytuacja branży turystycznej jest dalece bardziej skomplikowana. My cały czas pracujemy, tylko nie zarabiamy. Ale nie zarabiamy nie od marca, tylko od ubiegłego września, bo przez cały ten okres planowaliśmy wycieczki dla klientów na wiosnę 2020 r. Musieliśmy ułożyć program, sprawdzić na miejscu hotele i restauracje, zrobić rezerwacje, zadbać o reklamę, podpisać umowy, zapłacić zaliczki. Aż nagle przyszła pandemia i mój biznes z dnia na dzień prawie legł w gruzach – opowiada Matys.
Jego biuro oferuje produkt premium – drogie, kameralne wycieczki w miejsca, które rzadko występują u nastawionych na masowe wyjazdy touroperatorów: do Gruzji, Armenii, Iranu czy Japonii. Zapotrzebowanie rosło, bo to ciekawa nisza, choć dla turysty z zasobnym portfelem. Szczęście w nieszczęściu, ludzie nie stracili cierpliwości i nie domagają się zwrotów, spokojnie czekają, aż pandemia minie. Właściciel i tak się stresuje, ponieważ wielu kontrahentów (np. hotele za granicą) oczekiwało wpłaty zaliczek z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i teraz te środki są nie do odzyskania. Duże pieniądze zamrożone są też w liniach lotniczych. Co robić? Poczekać na lepsze czasy czy dać sobie spokój i zamknąć działalność?
– Nie bardzo mogę zlikwidować firmę i zająć się, powiedzmy, przetwórstwem grzybów. Klienci wykupili wycieczki, wpłacili zaliczki, więc robimy wszystko, co w naszej mocy, by przenieść te wyjazdy na inny termin. Ktoś musi siedzieć w firmie, odbierać telefony, odpisywać na e-maile. Jeśli da radę przesunąć tegoroczną majówkę i wakacje na jesień albo na wiosnę przyszłego roku, pozwoli to w jakimś stopniu zmniejszyć straty mojego biura, ale też uniknąć strat po stronie klientów. To jednak oznacza kolejne kilka miesięcy pracy za darmo – martwi się Matys.
On akurat ma poduszkę finansową, która powinna zapewnić miękkie lądowanie w czasie zastoju, jednak oszczędności kiedyś się skończą i trzeba będzie wrócić do pracy. Pomoc od państwa okazała się niewystarczająca. Trzy miesiące zwolnienia z opłacania ZUS już minęły, a pieniędzy z tarczy Polskiego Funduszu Rozwoju wystarczyło na pokrycie 1/12 strat. Rozstrzygająca będzie wiosna 2021 r., ale decyzje będzie trzeba podjąć pod koniec roku 2020.
– Jeśli do tego czasu nic się nie ruszy, będę musiał przeorientować biznes. Myślę o tym od miesięcy. W pierwszej kolejności skupię się na krajowej turystyce. Mam pomysł, doświadczenie, wiem, jakie są braki, a jakie potrzeby. A jeśli ten scenariusz się nie powiedzie, odmrożę firmę szkoleniową, która zajmowała się edukacją dla dyslektyków, z kursami ćwiczenia pamięci oraz szybkiego czytania – wybiega w przyszłość właściciel biura podróży. Ma to szczęście, że majętni klienci nie pozwolą mu od razu zbankrutować, ale wiele podobnych firm pada, zmienia profil, zaczyna od zera. Liczy się z tym, że w dobie recesji trzeba będzie dzielić po połowie czas na prowadzenie szkoleń i organizację wycieczek. Aby wrócić do tego, co było, potrzeba właśnie czasu. Przynajmniej dwóch, trzech lat.
Potrzebni rezylientni
Jeśli jednak przyjdzie zamienić sprzedaż wycieczek na przetwórstwo grzybów, wcale nie jest powiedziane, że pozornie odległe od siebie profesje są nie do pogodzenia. I tu, i tam ważny jest efekt skali. Wycieczkę trzeba najpierw zorganizować, a później sprzedać, docierając do jak największej liczby chętnych. Grzyby pozbierać, przerobić na skalę przemysłową i tak otrzymany produkt wstawić do masowej sprzedaży.
– Warto sobie uświadomić, że praca to nie tylko zadania do wykonania, to także relacje z ludźmi czy miejsce, do którego przychodzimy. Zgodnie z metodą job crafting praca nie polega na siedzeniu przy biurku w godz. 8–16 i wykonywaniu poleceń od A do Z. Jest działaniem elastycznym, na który mamy wpływ. Jeśli ktoś ma rozwinięte kompetencje handlowe i pracował dotąd w korporacji przy sprzedaży maszyn, to wcale nie oznacza, że nadal musi to robić lub do tego wracać po pandemii. Może swoje zdolności perswazyjne wykorzystywać w innych zawodach – mówi psycholog Malwina Puchalska-Kamińska, założycielka Job Crafting Polska, która współpracuje z Uniwersytetem SWPS.
Podaje przykład pracownicy biura podróży teraz zatrudnionej w firmie kurierskiej na stanowisku koordynatorki. Nigdy wcześniej nie zarządzała, ale potrafiła łatwo wchodzić w relacje interpersonalne, co pozwoliło jej rozwinąć umiejętności, których wcześniej nie była świadoma.
Jest i druga, ciemniejsza, strona medalu. Weźmy zatrudnionych w bankach do bezpośredniego kontaktu z osobami, które przychodziły założyć rachunek, wziąć kredyt, wybrać lokatę. Teraz kontakt z klientami odbywa się głównie zdalnie, a wielu ma opory przed wykonywaniem takich telefonów. – To jeszcze bank czy już telemarketing? – pytają.
Jak mentalnie przygotować się na zmianę modelu życia zawodowego i nie umartwiać wizją recesji i bezrobocia? Po pierwsze – rozwijać nadzieję, czyli mieć plan B i C, a nawet D, gdyby plany wcześniejsze nie wypaliły. Skoro krawcowa umie uszyć ubranie, uszyje też maseczki. Po drugie – być przekonanym o własnej skuteczności. W ten sposób uratowała biznes duża hurtownia żywności, która po wybuchu pandemii straciła wszystkich klientów, którymi były restauracje. Właściciele nie zawiesili działalności, zaczęli dostarczać produkty do mieszkań. Po trzecie – aktywny optymizm. Nic się samo nie ułoży, ale trzeba myśleć, że tak się stanie i robić wszystko, aby to osiągnąć. Ten mechanizm dobrze obrazuje położenie wielu artystów, odciętych od występowania na scenie. Nie ma seansów filmowych w multipleksach ani koncertów w klubach i na festiwalach? Ale są wydarzenia muzyczne transmitowane na żywo przez internet, koncerty osiedlowe, kina samochodowe.
I jeszcze czwarta, kluczowa kwestia – rezyliencja. – To modne ostatnio słowo oznacza nie tyle odporność na stres, ile prężność psychiczną. Weźmy drzewo majtane na wszystkie strony przez silny wiatr. Ono może się powyginać, ale w końcu wróci do swojej pozycji wyjściowej, do stanu równowagi. Można to odnieść do człowieka, któremu pandemia mocno dała się we znaki, ale go nie załamała. Wytrzymał ten napór, wrócił do pionu i jest silniejszy o nowe doświadczenia. Tacy pracownicy będą teraz bardzo się liczyć na rynku – uważa Malwina Puchalska-Kamińska.
Był szok, jest więcej pracy
Dużą odpornością na stres wykazała się Maryna Widawska. Jej główną aktywnością zawodową było animowanie zajęć dla dzieci do 3 lat oraz ich rodziców pod nazwą „Zabawa wielka sprawa”. Prowadziła ok. 15 takich grup tygodniowo, choć popyt zmieniał się w zależności od sezonu. Poza tym Martyna pomagała w klubokawiarni – kupowała materiały, planowała imprezy. Miała tam umowę o pracę. Aż przyszła pandemia, z dnia na dzień pozamykano żłobki i przedszkola i sytuacja zaczęła się komplikować. Niższa pensja, zero dodatkowych dochodów, znikąd pomocy.
– Wszystkie zorganizowane zajęcia zostały zawieszone, w zasadzie moja praca na tamtą chwilę w ogóle przestała mieć sens – opowiada Widawska. – W grupach powinno być minimum pięć, sześć osób, żeby takie warsztaty się opłacały. Moje programy edukacyjne to zajęcia grupowe, toteż opcja indywidualnego nauczania nie wchodziła w grę. Stanęłam przed ogromnym dylematem, co dalej. Pracowałam w branży prywatnej, więc żadne nauczanie zdalne nas nie obowiązywało. Oboje z mężem mamy umowy o pracę, nie posiadamy dzieci, nie prowadzimy działalności, nie przysługiwały nam i dalej nie przysługują żadne dodatkowe świadczenia, pożyczki czy dodatki. Zostaliśmy z obniżonymi podstawowymi pensjami. Dodatek solidarnościowy dla osób, które straciły pracę w związku z COVID-19, też mnie ominie, ponieważ jestem na końcówce wypowiedzenia, a za sierpień dostanę małą umowę zlecenie, więc również go nie otrzymam.
Na początku był szok, niedowierzanie, kilka przepłakanych nocy i pytania bez odpowiedzi, czy w zawodzie Martyny będzie jeszcze praca. Czy po tym wszystkim ludzie będą przyprowadzać dzieci na zajęcia? Czy będzie ich na to stać? Czy miejsca, w których organizowała zajęcia, przetrwają i na jak długo? Postanowiła nie tracić wiary, a przede wszystkim kontaktu z rodzicami i dziećmi, komunikując się z nimi w mediach społecznościowych. Kręciła filmiki z zabawami, po czym wstawiała je na facebookowym profilu. Napisała e-book, stworzyła stronę internetową, pokusiła się o wsparcie z serwisu Patronite.pl. Słowem – nie próżnowała. Nie chciała się rozstawać z branżą edukacyjną, bo długo pracowała na swoją markę. Na razie udało się odmrozić część zajęć, ale jest ich o wiele mniej niż przed pandemią. Od września Widawska zaczyna nową pracę. A nawet nie jedną, a kilka, bo rozszerza swoją działalność na inne placówki. Większość zajęć w nowej, zróżnicowanej ofercie, ruszy pełną parą dopiero od września, ale już prowadzi rozmowy i ustala grafik. Znalazła też pracę w publicznej oświacie, na część etatu, dla większego poczucia bezpieczeństwa.
Pytam, czy nie boi się drugiej fali pandemii oczekiwanej jesienią? I jak to wpłynie na jej obecne samopoczucie zawodowe? – Jestem pełna obaw, ale w sumie dumna z siebie, że jakoś dałam radę – odpowiada. – Tak to sobie zaplanowałam: część pracy w placówce publicznej, trochę innej niż do tej pory, bo ze starszymi dziećmi, ale taka odmiana dobrze mi zrobi, zapewni nowe wyzwania i da psychiczny komfort, a resztę grafiku uzupełniam dodatkowymi zleceniami. Myślę o założeniu działalności gospodarczej jako dodatku do stałej pracy. Liczę, że to dobry pomysł.
Artyści do Biedronki
Twardy orzech do zgryzienia mają nieregularnie zarobkujący twórcy, którzy chwytają pojedyncze zlecenia. Jak Paweł Sky – plakacista, muzyk, animator kultury – przez lata imał się różnych zajęć. Organizował koncerty, miał własne wydawnictwo, projektował miesięcznik „Wegetariański Świat”, pracował w Zamku Ujazdowskim oraz przy organizacji Open’era. Założył nawet zespół muzyczny (kolektyw terenNowy). Jego głównym zajęciem pozostaje jednak projektowanie plakatów.
– Dziesięć lat temu zdecydowałem, że zostanę freelancerem. Raz szło lepiej, raz gorzej. W styczniu spojrzałem w kalendarz i wykaz zleceń wyglądał nieźle: prace graficzne, koncerty, sprawy impresaryjne. To będzie dobry rok – pomyślałem. A później świat zawodowy mi się zawalił – wspomina Paweł Sky.
Kiedy rząd ogłosił zasady pomocy w ramach tarcz antykryzysowych, Sky poszedł do agencji reklamowej, z którą współpracował, po zaświadczenie, że do końca lutego miał podpisaną umowę. Pomocy od państwa nie dostał, bo umowa nie została zerwana, tylko nikt jej nie przedłużył. Takie życie freelancera.
– Jako artysta nie mogę liczyć na państwową pomoc. Gdybym był zatrudniony na etacie, to co innego. A ja utrzymuję się z sezonowych projektów. Teraz czuję się bezużyteczny, bo moje projekty nie mogą być realizowane. Ten problem dotyczy wielu artystów. Nikt nie chce zamawiać naszych dzieł, tracimy zarobki z dnia na dzień, nie mamy z czego zapłacić rachunków, a państwo nie zapewnia choćby minimalnej opieki. Nawet nie zwolni z płacenia składek do ZUS, bo ich jako artyści przecież nie mamy – utyskuje Sky. – Mógłbym powiedzieć: byle do jesieni, ale wszyscy wieszczą powrót pandemii. Niektórzy znajomi artyści mają drobne oszczędności i powinni dotrwać do września, a później będą wyprzedawać srebra rodowe. Mnie kasa skończyła się w maju. Żeby jeść, płacić rachunki i zajmować się synem, musiałem wziąć pożyczkę. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie pomyśleć o zmianie branży. Może zostanę ochroniarzem w Biedronce?
Pracy nie przerywa. Projektuje wlepki, tworzy plakaty na temat koronawirusa. Jeden z nich trafił na wystawę „Wirtualny wernisaż: COVID vs. ludzie”. Razem z Markiem Maciejczykiem stworzył duet Wagarowicze Polskiej Szkoły Plakatu i w ramach tego projektu pokazują swoje prace. Sztuka nie chce czekać bezczynnie, aż skończy się pandemia, nawet jeśli trudno ją spieniężyć.
Sky na razie składa wnioski o dofinansowanie swojej twórczości, ale nie ma odzewu. Artystów w potrzebie jest przecież mnóstwo, a systemowych narzędzi wsparcia zbyt mało. – Decydując się na bycie twórcą, wiedziałem, że nie mogę liczyć na państwowe przywileje. Zaakceptowałem to, jak wielu moich kolegów i koleżanek. Chcieliśmy w spokoju robić swoje, aby nikt tylko nam nie przeszkadzał. Ale z pandemią w pojedynkę nie wygramy – przekonuje artysta.
/>