Wzrosły długi, jest więcej bankructw – sprzedawcy nie skorzystali na zwiększonym popycie konsumpcyjnym w 2019 r. I teraz boją się, że rok 2020 będzie jeszcze gorszy.
Wzrosły długi, jest więcej bankructw – sprzedawcy nie skorzystali na zwiększonym popycie konsumpcyjnym w 2019 r. I teraz boją się, że rok 2020 będzie jeszcze gorszy.
Kondycję i nastroje w handlu zbadało biuro informacji gospodarczej BIG InfoMonitor. Ta branża przykuła uwagę ekspertów, bo zaległości, jakie zgłaszali wierzyciele sklepów i hurtowni do rejestru InfoMonitora, w ubiegłym roku rosły znacznie szybciej niż w innych branżach. W sumie długi hurtowni, sklepów detalicznych i sprzedawców samochodów wzrosły na koniec III kwartału ub.r. (ostatnie dostępne dane) do 7,4 mld zł. Wzrost zaległości wyniósł ok. 22 proc. w ciągu roku. W tym czasie przeterminowane zobowiązania ogółu firm zwiększyły się o niecałe 12 proc.
Z zestawień InfoMonitora wynika, że problem mają przede wszystkim hurtownie. W sumie ponad 25 tys. takich firm – 8,4 proc. wszystkich działających na rynku – ma dług w wysokości 4,13 mld zł. Sklepy detaliczne są winne 2,26 mld zł, a dług rozkłada się na 36,3 tys. firm. Tu dłużnicy stanowią też mniejszy odsetek w całej grupie, to około 4,6 proc. wszystkich podmiotów z segmentu. Obrazu całości dopełniają zadłużeni na ponad miliard sprzedawcy samochodów (niemal 13 tys. podmiotów, 6 proc. ogółu).
Skąd dług przy rosnącej konsumpcji? To zbieg kilku czynników, z których najważniejsze to utrzymujące się niskie marże przy powszechnej praktyce płatności z długim terminem. Handel nadal generuje ok. 15–25 proc. marży na sprzedaży, co po odliczeniu kosztów daje dziś około 1–2 proc. rentowności. A w badaniu, które na zlecenie BIG InfoMonitora przeprowadziła firma Keralla Research, wyszło, że blisko połowa firm handlowych miała w swoich portfelach faktury opóźnione o dwa miesiące, a ponad jedna trzecia (36 proc.) nie mogła się doczekać zapłaty za faktury od ponad 90 dni. To wszystko powodowało efekt domina: coraz większe kłopoty z obsługą własnych zobowiązań, zaburzenia płynności, bankructwa kolejnych firm.
Na czele listy problemów są rosnące koszty pracy
Cytowany w raporcie Grzegorz Kwieciński, dyrektor departamentu ryzyka ubezpieczeniowego Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych, zwraca uwagę, że według wyliczeń ubezpieczyciela 9 na 1000 firm zajmujących się handlem nie jest w stanie spłacić swoich zobowiązań wobec dostawców.
– Miary pokazujące poziom wypłacalności branży handlowej wyraźnie wskazują, że ubiegły rok był dla niej dość trudny, pomimo rosnącej sprzedaży detalicznej i wzrostu siły nabywczej konsumentów wynikającej z podwyżek płac oraz rosnących transferów socjalnych. Z różnych opracowań wynika, że likwidowane są przede wszystkim małe sklepy w segmencie tradycyjnym, niezorganizowane, pojedyncze, zlokalizowane w małych miastach i na obszarach wiejskich – twierdzi Kwieciński.
Handlowcy mają powody, by z obawą patrzeć w przyszłość. Bo skoro w czasie gospodarczego wzrostu było im trudno, to tym trudniej będzie teraz, gdy gospodarka zwalnia. W tych samych badaniach Keralla Research cztery na 10 handlowych firm stwierdziło, że ten rok będzie jeszcze gorszy od poprzedniego. Tymczasem średnia pesymistów dla ogółu przedsiębiorstw to 30 proc.
Lista obaw handlowców jest długa. Wysoko jest na niej strach przed podwyżkami składek na ZUS dla osób prowadzących działalność gospodarczą – co jest istotne dla najmniejszych sklepów, których właściciele prowadzą je w tej właśnie formule. Inne problemy to planowane wprowadzenie opłat od zawartości cukru w napojach czy tzw. małpek, czyli małych butelek z wysokoprocentowym alkoholem. Opłaty mogą się przełożyć na wzrost cen i spadek popytu, a przez to również sklepowych obrotów. Wyższe ceny prądu, wzrost akcyzy na alkohol i papierosy czy wreszcie podatek od sprzedaży detalicznej wraz z niemal całkowitym zakazem handlu w niedziele – to kolejne powody do obaw. Ale zdecydowanie na pierwszym miejscu sklepy wymieniają rosnące koszty pracy. Handlowcy muszą wkalkulować choćby podniesienie płacy minimalnej do 2600 zł brutto.
– Do tego dochodzą trudności z dostępem do pracowników, co nakręca problemy finansowe. Sieci, by wygrać walkę o pracownika, muszą proponować coraz lepsze warunki finansowe. To z kolei zwiększa wydatki – mówi Maciej Ptaszyński, dyrektor generalny Polskiej Izby Handlu.
Same sieci handlowe nie kryją, że brak rąk do pracy to obecnie największy problem. Przede wszystkim dlatego, że wciąż planują otwieranie nowych marketów, do których mogą mieć kłopot z pozyskaniem kadry. Netto zakłada, że otworzy 20–25 sklepów, a od 2021 r. ma w planach przyspieszenie rozwoju. Lidl zapowiada kilkadziesiąt nowych placówek, a Biedronka podtrzymuje plan uruchomienia kilkuset w skali roku. W związku z tym walka na pensje już się zaczyna.
W styczniu Biedronka podniosła pracownikom pensje od 100 do 350 zł brutto miesięcznie. Zatrudnieni na pełny etat na stanowisku sprzedawca-kasjer zarobią od 3050 do 3400 zł brutto. W odpowiedzi Lidl ogłosił, że z początkiem marca 2020 r. nowi pracownicy sklepów będą zarabiać od 3400 zł brutto do 4150 zł brutto. Dotychczas pensja brutto wynosiła 3100–3850 zł. Na same podwyżki dla pracowników sklepów i magazynów firma wyda w 2020 r. ponad 66 mln zł.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama