Polska jest psychologicznie, ekonomicznie i politycznie uzależniona od wielu amerykańskich gigantów technologicznych – Facebooka, Google czy Twittera – ale nie jesteśmy jeszcze, na razie, uzależnieni od Amazona.
Ten internetowy sklep nie ma stricte polskiej strony; ci z nas, którzy zamawiają produkty w detalicznym imperium Jeffa Bezosa, korzystają z polskojęzycznej wersji strony niemieckiej lub sprowadzają rzeczy z Wielkiej Brytanii. Najbardziej znani są u nas nałogowi klikacze drenujący karty kredytowe na Zalando czy Allegro; amazończycy są wciąż stosunkowo rzadcy. Dlatego większość z nas śledzących politykę technologiczną jest bardziej zainteresowana na przykład karami nałożonymi na Google przez UE niż najnowszą serią afer związanych ze skandalicznym traktowaniem pracowników przez firmę Jeffa Bezosa.
A powinniśmy przyglądać się Amazonowi jak najuważniej, jak wilkowi, który wokół nas krąży i powoli obsikuje dalekie obrzeża naszego ekonomicznego i życiowego rewiru – bo to pewne, że wkrótce nas zje. Wiem, bo mnie już skutecznie pożarł podczas lat spędzonych w USA, gdzie – jak to bywa z owymi wielkimi firmami technologicznymi – nagle, po cichu i znienacka, okazał się absolutnie niezbędny dla wszelkich moich życiowych przedsięwzięć.
Homo capitalisticus, jak wiadomo, to zwierzę spełniające się poprzez akt zakupów; raj wyobraża sobie jako świat, w którym niesprecyzowaną myślą można natychmiast przywołać idealny produkt. Amazon działa nieomal właśnie w ten sposób. Twój pingwinolubny czterolatek ma jutro urodziny, a ty, czytelniku, niczego nie zorganizowałeś? Amazon, „The Everything Store”, wyszuka dla ciebie sto dwadzieścia rodzajów pingwinowych talerzyków, zaproponuje pingwinowe gry i balony, pokaże pingwinowe żelki i śmiesznie tanie koszulki w pingwiny. Świetny system opinii konsumentów pomoże ci wybrać talerze, które nie rozpadną się pod tortem, i doradzi, by zamówić większe koszulki, bo rozmiarówka w tej czy innej firmie zaniżona. Zasugeruje ci prezenty, do których dorzucisz, a co tam, jeszcze coś dla siebie – zapamiętany z poprzedniej wizyty na stronie tusz do rzęs i podręcznik do hiszpańskiego. A dostarczy ci cały ten kram po jednym kliknięciu jeszcze tego samego dnia, jeśli zamówisz przed dwunastą. Kurier nawet nie zapuka; jedyną relacją, w jaką musisz się angażować, jest ta z ekranem iPada.
Tak, Amazon, jeśli mu pozwolisz, staje się twoim cichym opiekunem, który bezszelestnie kładzie brązowe, oznaczone strzałką-uśmiechem paczki na twym progu, zaspokajając tak głębokie potrzeby, jak i naklikane samotną nocą głupawe zachcianki. Jest tą ręką rynku, która podkłada ci do ust kostki cukru, podczas gdy ta niewidzialna bezboleśnie i dyskretnie przetrzepuje twoje konto i dusi handlową konkurencję. Być nagle odciętym od Amazona – mówię z doświadczenia – daje takie poczucie deprywacji, jak wyprowadzka do buszu. To oczywiście idiotyczne, ale pozbawiony „sklepu ze wszystkim” człowiek zastanawia się: czy naprawdę, żeby szybko kupić rolki, pieprz, kieliszki do wina, zeszyty i uszczelkę, muszę jechać do galerii handlowej, jak jakaś prehistoryczna małpa? Dlaczego, no dlaczego paczki już nie spadają do mnie z nieba w chwilę po puknięciu w ekran telefonu?
Ale niestety, wygoda 2.0, jak wciąż się boleśnie uczymy, najczęściej zostawia za sobą pasmo cichych ofiar. W przypadku Amazona są to pracownicy centrów logistycznych; ci, którzy sprawiają, że właściwe paczki magicznie pojawiają się na właściwych progach. Kolejni sygnaliści ujawniają warunki, w jakich ludzie w owych magazynach pracują – i są to wieści przerażające. Bo o ile przywykliśmy już do rutynowego przymykania oczu na niedolę wytwórców niewyczerpanej lawiny tanich ubrań, zabawek czy elektroniki w Indiach czy Kambodży, to jednak wciąż w głowie nam się nie mieści, że w 2018 r. można aż tak źle traktować pracowników w Europie czy USA.
Pracownicy centrów Amazona muszą sobie poradzić z nieustannym sortowaniem, układaniem i wysyłaniem niezmierzonej ilości produktów. Hangary, w których centra się mieszczą, mają niekiedy wielkość niemal trzydziestu boisk piłkarskich; normą jest przejście kilkunastu kilometrów dziennie. Aby wyjść na lunch, na który pracownik ma 30 minut, trzeba często przebiec przez cały hangar, stanąć w kolejce do wyjścia i poddać się kontroli. A nuż coś ukradłeś, bo gdy w sklepie jest wszystko, każdy może znaleźć tę jedną rzecz, która go skusi. Cała procedura w większości zakładów trwa tak długo, że na jedzenie zwykle nie zostaje już czasu, więc pracownicy dają za wygraną, bo są nieustannie monitorowani; nawet kilkuminutowe opóźnienie może się zakończyć karnym punktem, których niewielka liczba jest powodem do wydalenia z pracy. Niestety, nie mogą sobie zabrać kanapek do magazynu — dozwolona jest tylko woda. Dodaj do tego panującą w większości magazynów duchotę, bo Jeff Bezos z jakiegoś powodu maniakalnie oszczędza na wiatrakach i klimatyzacji, i masz receptę na dziesiątki mdlejących pracowników. Odbierają ich ambulanse, za którymi (tu lekka przesada prozatorska) bieży z rozwianym włosem prawnik, by pracownik podpisał papier, że mdleje z powodów niezależnych od warunków pracy. Za niektórymi ambulansami nie ma po co biec – tak było z tym, w którym leżał zmarły na amazonowym posterunku w Chester w stanie Virginia pracownik Jeff Lockhart Jr.
Jedną z najgłośniejszych sygnalistek jest Shannon Allen, pracownica z Teksasu. Jej historia została opisana przez „Guardiana” i podana dalej przez masę innych mediów, od portalu Business Insider po World Socialist Web Site. Początkowo pod wielkim wrażeniem zautomatyzowanego środowiska pracy (duża część działań jest wykonywana przez roboty Kiva, urządzenia produkowane przez Amazona), Shannon szybko zaczęła się czuć w magazynie jak w piekle. „To jak tortury na ciele i na umyśle po dziesięć godzin każdej nocy” – mówiła Allen. „Do góry po drabinie i znowu w dół, na kolana, schyl się, podnieś się, podskocz do góry i znowu na drabinę”.
No cóż, można rzec, praca fizyczna tym się charakteryzuje, że może wyglądać jak nieskoordynowany aerobik. Ale to aerobik zasadniczo niemożliwy; normy przerobowe wzrastają z każdym rokiem. Gdy Shannon zaczynała pracę, musiała przerobić 519 paczek na godzinę przy swojej stacji liczącej; liczba ta szybko wzrosła do 550, potem do 600. Skrajna monotonia nie wyklucza stresu: „Wciąż byłam na granicy ataku serca, tak bardzo denerwowałam się, że nie wyrobię normy”. Normę wyrobić trudno, bo nie daj bóg podejdzie do ciebie menedżer i pokrzyczy pięć minut, a już buch! Pięć minut spędzone bez pracy, pracomierz pilnie to zapisuje, a inny menedżer się człowieka czepia za lenistwo. No i jest się czego bać, bo w USA nawet najniżsi rangą pracownicy często podpisują „lojalki”, które po odejściu nie pozwalają im pracować dla konkurencji. Gdzie może więc pójść niewykwalifikowany pracownik, jeśli wyrzuci go Amazon?
W końcu Shannon, z powodu uszkodzenia stacji, przy której pracowała, dorobiła się nagłej, ciężkiej kontuzji pleców. Gdy okazało się, że nie da rady dalej pracować, menedżer przeprowadził ją, ledwie żywą, przez kilka kilometrów hangaru (!) do dyżurnego medyka, który zalecił kurację ciepłem (według wielu sygnalistów serwis medyczny Amazona istnieje głównie po to, by strywializować kontuzje i skategoryzować je jako „wcześniej istniejące”) i zalecił „dobrowolną przerwę w pracy”. Shannon, która pleców ciepłymi okładami wyleczyć nie mogła, straciła pensję, dom i dziś mieszka w swoim samochodzie.
Takie rzeczy dzieją się nie tylko w USA i niemal każdy kraj ma już swoją Shannon, osobę, która głośno i pod swoim nazwiskiem mówi o fatalnych warunkach pracy w Amazonie – i setki anonimowych pracowników, którzy dzielą się z mediami opowieściami jak z horroru. W Hiszpanii Jose Antonio Rueda Bermudez nabawił się ciężkiego uszkodzenia kręgosłupa podczas morderczej pracy. Amazon dowodził, że kontuzja od podnoszenia zbyt dużej ilości ciężkich paczek nie jest w żadnym razie związana z pracą, po czym wyrzucił Bermudeza na bruk, dzięki czemu on, jego żona i dziecko stracili dom. Jak jest w Amazonie w Anglii, można się dowiedzieć z książki Jamesa Bloodwortha „Hired. Six months undercover in low-wage Britain” (Zatrudniony. Sześć miesięcy incognito w nisko płatnej Anglii) – Bloodworth, reporter śledczy, opisuje przeraźliwe warunki pracy i sprzedaje soczyste anegdoty – np. opowieść o tym, jak pracownicy przerażeni kilometrowymi wycieczkami do toalet, które pochłaniają cenny czas pracy, sikają do pustych butelek po coli, żeby nie stracić minut i za wszelką cenę wyrobić „target”. Polskie centra logistyczne są podobno takim samym piekiełkiem jak te w reszcie Europy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby w Amazonie zachorować ani zajść w ciążę – z tego, co mówią byli pracownicy, nawet nieboszczyk musi się stawić w pracy, bo inaczej go wyleją, nie zważając na jego stan biologiczny. Prawnicy w pocie czoła udowadniają, że paczka o wadze pięćdziesięciu kilogramów nie mogła, spadając na ciebie, pogruchotać ci kości, bo wszystkiemu tak naprawdę winne jest twoje niskie spożycie wapnia w dzieciństwie, więc żegnaj i nie licz na kompensację, boś sam sobie zgotował ten los, nie pijąc mleka.
/>
Najbardziej obsceniczne jest w tym wszystkim oczywiście zestawienie losów amazońskich mrówek z majątkiem założyciela Amazona, Bezosa, który wynosi 150 mld dol. A drugą obsceniczną rzeczą jest to, że kiedy Amazon na dobre zagnieździ się w Polsce, całą tę obscenę będziemy nagle mieli dokładnie tam, gdzie wchodzą nogi biegającym godzinami po hangarach jego pracownikom. Trening kapitalistyczny, którego jesteśmy już weteranami, polega w końcu na wykształcaniu selektywnej ślepoty, która pozwala nam widzieć tylko magiczne pojawianie się brązowej paczki na naszym progu, a zapominać o wyczerpanych do granic możliwości krasnoludkach, które ją wyprodukowały, zapakowały, policzyły, wysłały i dowiozły. Ślepotę ową dodatkowo napędza błogosławiona i święta wygoda, najcenniejsza z wartości – jeśli mogę mieć gatki w pingwiny szybciej o dwa dni i taniej o pięć złotych, zapomnę nie tylko o fatalnych warunkach pracy w Amazonie, ale jeśli będzie trzeba, także o tym, jak się nazywam ja i moje dzieci.
Mój apel jest więc skromny: kupując w Amazonie, zachowajmy przynajmniej jakieś resztki poczucia winy.